czwartek, 31 grudnia 2009

…żyję i jestem…

Znowu mnie wybyło z bloga.
Kwestia braku czasu po prostu nic na to nie poradzę…
Poprawię się po Nowym Roku.
Tym czasem wszystkiego dobrego w 2010!
XXX
  
A dla bardzo groźnego M. grrr;p:*

wtorek, 15 grudnia 2009

…uważaj na kieszonkowców…

Okradli mnie!
W centrum mego własnego miasta, w rodzimej linii tramwajowej w towarzystwie dziesięciorga różnych ludzi, którzy na moją tragedię życiową nie zareagowali ni współczującym pokiwaniem głową…
Znieczulica no!
Ale może po kolei…
XXX
Godziną późną, popołudniową, po wyjściu z jednego centrum handlowego udałam się z absztyfikantem na przystanek. Pogadaliśmy jeszcze chwil kilka na zimnym wietrze, po czym nadjechał tramwaj w swej własnej, spóźnionej nieco osobie.
Coś mi mówiło w głębi jestestwa by do niego nie wsiadać tylko poczekać na kolejny ale  z racji okropnego zimna nie posłuchałam mego głosu wewnętrznego i wsiadłam sobie do tramwaju.
Mówiąc ściślej: raczej nie wsiadłam a dopchałam się do wejścia gdyż przez opóźnienie w rozkładzie na przystanku stało mnóstwo ludzi i każdy chciał wsiąść kosztem zgniecenia stóp pobratymców swoich… Mi się jakoś udało dostać do wagonu bez wybitnych ofiar w ludziach, pomijając odepchnięcie stojącego mi na drodze jakiegoś śmierdzącego wódką dziadka.
Ten nie powiedział nic na me przepychanki tylko jakoś przesunął się był w moim kierunku jakby w poszukiwaniu miejsca do trzymania.
Zdziwiło mnie to nieco, gdyż tam gdzie uchwyciłam się cudem nie było ni centymetra dla nikogo innego, choćby nawet ten ktoś był królem Arabii Saudyjskiej…
Dziadek najwyraźniej za takiego się miał, gdyż dosłownie wcisnął się koło mnie, przygniatając mnie swoim śmierdzącym ciężarem i depcząc mnie po nogach.
Wtedy to moja torba, najpewniej pod wpływem zbyt dużej masy ludzkiej naciskającej na nią, przechyliła się na lewą stronę bardziej w pobliże pijanego dziadka. Ów pan jakoś dziwnie wtedy przytulił się do pewnego metalowego prętu którego się trzymał a w pobliżu którego była moja torba.
Nie próbowałam jej wydostać chwilowo gdyż ścisk był okropny. Nie pomyślałam nawet wtedy, że coś z torbą może się stać, skoro nie ma gdzie palca dookoła wcisnąć, nie mówiąc o zabraniu jej.
Dopiero na następnym przystanku rozluźniło się nieco i wobec braku reakcji ze strony dziadka kiedy zaczęłam szarpać torbą, musiałam mu rzec w jego alkoholowe oblicze, żeby się przesunął bo mi gniecie moją własność.
Ów właściciel alkoholowego oblicza się szybko odwrócił, odskoczył jakby rażony prądem i w ostatniej chwili wysiadł z tramwaju.
Coś mnie tknęło i spojrzałam zaraz na torbę.
No tak, magnes od zamka rozwarty, kieszonka w głębi odsunięta…
Portfela nie ma!
Za późno było na okrzyki: ZŁODZIEJ!
Za późno na winienie współpasażerów stojących obok mnie…
Tak się ów dziadek uwinął z robotą specjalistycznie, że nikt nic nie widział…
XXX
Szczęście w nieszczęściu że żadnych dokumentów mi nie zabrał.
Jedynie mój piękny, granatowy portfel z zawartością 12 groszy polskich…
Jeśli zatem liczył na kokosy rabując studentkę filologii polskiej to się przeliczył.
Niech mu te 12 groszy stanie w gardle!
 

niedziela, 13 grudnia 2009

…czas przemyśleń…

Zapominam o blogu.
Mam tego świadomość.
Za bardzo pochłaniam się życiem realnym, to internetowe odkładając na plan dalszy…
To tak samo z siebie wychodzi.
Studia, czytanie książek po stron paręset dziennie, wypady ze znajomymi, spotkania z absztyfikantem…
Na bloga czasu po prostu nie ma.
Chęć do pisania cokolwiek też zmalała.
Ale wróci.
Zawsze przecież wracała.
 

środa, 9 grudnia 2009

…zmierzmy sobie cukier!…

Wiadomo technika postępująca przyciąga coraz więcej rzesz fanów.
Teoretycznie zarabiamy więcej zatem zakup najnowszego sprzętu nowej generacji nie przysporzy nam trudności. Zwłaszcza ze od czego są kredyty czy promocje.
Bo przecież nie ma to jak pochwalić się przed znajomymi czy rodziną nowym modelem telewizora, komórki, czy nawet miksera.
Wyścig szczurów istny…
XXX
Niedawno zakupiliśmy w pobliskim hipermarkecie przyrząd do pomiaru cukru we krwi, potocznie zwany glukometrem.
I wcale nie dla szpanowania przed sąsiadami ze nas na niego stać, tylko do samobadań kontrolnych, żeby można było wiedzieć kiedy, po przekroczeniu dozwolonego stanu glukozy we krwi, trzeba przejść na dietę bezcukrową. Bo co jak co , ale w mojej rodzinie panuje wielkie zainteresowanie produktami wysoko słodzonymi.
Tylko ja nawiasem mówiąc dzielnie się bronię przed tym nie słodząc herbaty.
Lecz wracając do glukometru aby rozpocząć badanie, należy przeczytać ulotkę dołączoną do opakowania.
Ulotka ta zawiera ponad 50 stron małego druczku, który jak dla mnie specjalnie został tak skonstruowany aby starszym osobom i niedowidzącym zrobić wielką radochę z powodu konieczności zakupienia urządzenia lupopodobnego..
Mój tata podjął jednak się tego strasznego wyzwania i całe cztery dni z wielką uwaga studiował punkt po punkcie tej jakże klarownej instrukcji.
Kiedy uznał że już wszystko wie, rozpoczęła się zabawa w lekarza.
Pomijając opis kłucia specjalną igłą w czubek palca, lub ucho jak kto woli, i puszczanie kropelki krwi na miejsce wyznaczone, informuję że cukrzykami jeszcze nie jesteśmy.
Nikt nie przekroczył normy 120 gramów cukru na miligram krwi.
Zatem możemy konsumować ile wlezie słodyczy.
A jak nas zęby rozbolą i wypadną z przejedzenia to zawsze tuż zza rogiem następnej ulicy jest przychodnia gdzie robią sztuczne szczęki.
 
…choć nie wiem czy za taką sztuczna szczękę nie trzeba mieć recepty, skierowania i łapówki potwierdzającej zadatek…
…wiem zaniedbuje bloga…

poniedziałek, 30 listopada 2009

…brat i jego prawo jazdy…

Szanowny mój brat wielce kulturalny i inteligentny człowiek, oblał egzamin na prawko.
I to nie raz.
Trzy razy już mu się noga podwinęła.
Za pierwszym razem nie zdał bo nie zauważył sygnalizacji świetlnej i przejechał sobie hen hen podobno na czerwonym świetle. Cud że nikogo nie rozmaślił po drodze…
 No ale z drugiej strony tak całkiem rzecz mało ważna ta sygnalizacja przecież. Bo co to za obowiązek patrzeć na migające światełka rozpraszające tylko potencjalnych kierowców?
Egzaminator musiał być wyjątkowy wredny że mu nie zaliczył tego drobnego błędu…
Za drugim razem braciszkowi się nie powiodło gdyż skręcił tam gdzie nie potrzeba, czyli mówiąc kolokwialnie olał zaraz kierunkowskazu.
Egzaminator bezczelny powinien wyrozumiale udać że nic się nie stało.
Ale nie, strażnik przepisów drogowych nie dał się nabrać na błagalne oczęta mego brata i pojechał mu po ambicji mówiąc że jest ślepy skoro wielkiej tabliczki z zakazem nie widzi.
Ale do trzech razy sztuka niezdania się musi zdarzyć bo to taka ładna tradycja i tak wspomoże ośrodek ruchu drogowego kolejnymi funduszami z kieszeni mego brata (tak tak sam wykłada na swe porażki egzaminacyjne).
Tym razem podczas prawie poprawnej jazdy na sam koniec egzaminu(zostało jeszcze 10 minut manewrów na drogach) memu bratu pomyliły się pasy ruchu drogowego i wjechał na ten zły. Egzaminator na ten widok zatarł rączki i z udanym smutkiem na twarzy orzekł że nic to, za czwartym podejściem już na pewno zda.
Zobaczymy…
 

piątek, 20 listopada 2009

…bo chodzi o pieniądze…

Ludzie ze studiów się bardzo zmienili…
To już nie są te małe milutkie, życzliwe osoby, z którymi się wspólnie na pierwszym roku dzieliło troski i radości studenckiego życia i z którymi się stało ramię w ramię do kolejek w ksero i w bufecie uczelnianym.
Wszystko było w porządku, na każdego z grupy można było wtedy liczyć.
Stanowiliśmy wspólną wielką paczkę przyjaciół, jeśli można to tak nazwać wtedy…
Wtedy, bo teraz jest inaczej.
Stan dobrych relacji w grupie się zaczął psuć od drugiego roku, kiedy to po raz pierwszy ogłoszone zostały listy stypendystów.
Jak wiecie lub i nie z zeszłego roku ja nie byłam tę szczęściarą, która się załapała na uczelniane dotacje, gdyż zabrakło mi parę setnych do progu stypendialnego. Nie byłam zachwycona z tego powodu, ale cóż mogłam zrobić, skoro odwołania się od decyzji dziekanatu nawet nie rozpatrzyli.
Pozostało mi zmobilizownie się na rok drugi…
Zazdrościłam owszem ludziom, co mieli szczęście i kasę otrzymali.
Nie było przyjemnie słuchać radosnych okrzyków koleżanek, co się przechwalały między sobą która ma większe raty za miesiąc i co za to kupią.
Wyodrębniła się wtedy grupa elitarnych i tych mniej elitarnych osób, który to podział trwa do dziś.
Wspólnota grupowa została rozbita.
No bo jak inaczej to  można było rozwiązać? Przyłączać się do dyskusji tych lepszych i podziwiać ich pożal się Boże geniusz? Zwłaszcza że wśród stypendystów były osoby co nie zasługiwały na nie, obijając się rok cały a na koniec sesji pożyczając notatki, żerując na zeszytach i książkach innych i wybierając sobie za „przyjaciół” z ławki tych, co zawsze mają wszystko przygotowane na zajęcia?
Krew zalewała na te przechwałki…
Szczególnie niektóre osoby, co na wieść że mi do stypendium zabrakły setne procentów dobitnie ironicznie mówiły, „nie martw się na drugi rok dostaniesz…”
Wśród nich była też właśnie ta moja koleżanka co ironicznie zawsze mi powtarzała że to tylko kasa głupia przecież…
Właśnie głupia kasa…
XXX
W tym roku dostałam wreszcie upragnione stypendium.
Pracowałam rzetelnie i uczciwie.
I nie obnoszę się z tym faktem jak niektórzy z mej grupy patrzący wilkiem teraz na mnie, bo ja mam wyższą ratę niż oni.
Nie muszę dodawać że są wielce oburzeni że ktoś może być lepszy od nich.
Jak to możliwe normalnie…
XXX
Owa koleżanka co więcej ma szczęścia niż rozumu również dostała stypendium.
Załapała się na nie cudem, ostatnim rzutem na taśmie.
I, wiem że to chamskie, ale nie mogłam się powstrzymać od komentarza na widok jej zrozpaczonej miny przez długie tygodnie wyczekiwania list stypendystów, że to tylko kasa i nawet gdyby nie dostała to nic by się nie stało.
I normalnie mi ulżyło jak jej dogryzłam.
 
…udostępniłam archiwum.
Kto chce może się pośmiać z mych najwcześniejszych postów…

poniedziałek, 16 listopada 2009

…finansowa niezależność…

Do tej pory to zawsze było tak, że ilekroć potrzebowałam kasy na me studenckie potrzeby i nie tylko, szłam byłam do babci, mamy tudzież dziadka i mówiłam im że mi trza tyle i tyle.
I co najdziwniejsze nie czułam się z tym źle, mimo że od dawna byłam w wieku pracującym i powinnam była wcześniej już zacząć harówkę robotniczą jak przystało dorosłej osobie.
Mi się jednak nie chciało użerać się z pracodawcą i współpracownikami i swe pierwsze doświadczenie w biznesie odwlekałam na czas przyszły.
W tym roku się jednak zmobilizowałam.
Koniec darmozjadztwa!
Ruszyłam swoje cztery litery i prawie trzy miesiące poznawałam arkana handlu w sklepie obuwniczym…
Co przeżyłam nerwów i stresów to moje.
Co jednak zarobiłam własną, ciężką pracą to też moje.
 I mimo że już tam nie pracuje, to wciąż na koncie bankowym tkwi sumka wcale nie mała i miło się na nią spogląda od czasu do czasu, z silnym postanowieniem że nie wydam wszystkiego.
Tak więc mogę powiedzieć że  jestem niezależna.
Finansowo niezależna.
I nie muszę już prosić się rodziców o pieniądze na ksero.
Mam własne.
Na dodatek pochwalę się że dojdzie mi również do tej puli na koncie kwota stypendialna.
Tak, dobrze zrozumieliście.
Dostałam stypendium za średnią ponad 4,5.
Nauka i rycie po nocach się opłacało.
 
…niech żyje własna kasa!…

niedziela, 8 listopada 2009

…sprostowanie…

Zdjęcie z pierścionkiem było małą grą na inteligencję dla szanownych czytelników bloga.
Gdyż ani nie wychodzę za absztyfikanta, nie zaręczyliśmy się, ani nie mamy dzieciątka w drodze.
Po prostu zrobiliśmy wam żarcik.
Mianowicie podczas jednego spaceru z absztyfikantem, wymyśliłam ów fortel z pierścieniem i zamieniłam palcami swój złoty pierścionek z oczkiem, który dostałam w podarunku od dziadka na swe narodziny, i przekręciłam go tak, że wygląda na obrączkę.
A absztyfikant zrobił zdjęcie bo mu się strasznie to spodobało.
I po przedumaniu postanowiliśmy wstawić to zdjęcie u mnie na blogu.
Ot co.
 
…mniej mnie na blogu, znikam i się pojawiam. Jesiennie nie mam czasu ani chęci szczerze mówiąc…

sobota, 31 października 2009

…stało się…

Wybaczcie moją długą nieobecność, ale pochłaniały mnie sprawy w jak najmniejszym stopniu związane z blogiem.
Przede wszystkim studia i absztyfikant.
Czasu miałam bardzo mało nawet na to by wejść na chwilkę na bloga i coś napisać.
Ale musicie mi wybaczyć to z racji czegoś, co się zdarza nie co dziennie.
Otóż mianowicie…
 

sobota, 24 października 2009

…nigdy więcej horrorów!…

Poszłam byłam z absztyfikantem do kina.
Na jakże kultową szóstą część „Piły”.
I tu przyznam się szczerze że zrobiłam błąd nie oglądając poprzednich wersji zbyt dokładnie (czyt. słyszałam tylko o nich). A że znajomi mówili że to tylko taka komedia wcale niestraszna, czasem tylko sie krew poleje, chciałam się przekonać na własnej skórze, mimo że do horrorów nigdy przekonana nie byłam. Zawsze bowiem ilekroć ma szanowna osoba znalazła się w kinie i podziwiała jelita wędrujące, oczodoły wyłupiane, czy uciekającą krew, nie mogła potem spać w nocy.
Myślałam jednak że z „Piłą” będzie inaczej i może się już zdołam przekonać choć do tego horroru.
Jednak wcale się nie przekonałam…
Nie będę streszczać całej fabuły, gdyż na pewno większość doskonale z was się orientuje w „Piłowej” pięciologii.
Rzeknę zatem tylko oględnie, że w szóstej części jest sobie facet, co kontunuuje tradycję poprzednich oprawców w poprzednich wersjach i lubuje się w torturach. Żeby było ciekawiej tortuuje nie siebie lecz innych ludzi.
Tak więc na wstępie mamy dwójkę szczęśliwców, co w zamian za przeżycie i uwolnienie muszę się najpierw rozbebeszyć. Jednemu się idealnie udaje, w nagrodę za to umiera śmiercią przez rozerwanie czaszki. Druga osoba odcina sobie tylko ramię niestety więc skazana jest na dalszy, jakże interesujący żywot bez jednej ręki.
Potem następuje zmiana akcji i ofiar, co się je rozstrzeliwuje, miażdży, obcina, podpala, przebija, rozcina, łamie.
A na końcu przeżywają tylko ci, co mieli farta.
Wnioski ogólne?
Oprócz odgłosów co mi do gustu nie przypadły, z filmowych obrazów niewiele widziałam.
Trzy-czwarte filmu bowiem miałam zamknięte oczy.
Być może nie znam się na klasyfikacji horrorystycznej ale jeśli jej rangą ma być obrzydzenie widza to „Piła” spełnia swe wymogi w 110%.
Wnioski szczegółowe?
Teraz mam pewność że ma psychika nie nadaje się do horrorów.
Ewidentnie wolę bajki.
  

niedziela, 18 października 2009

…rodzinne konwersacje…

Niedziela wieczór.
Każdy zajęty swymi sprawami.
Ja robię ambitnie ściągi na koło, brat ogląda Kubicę w telewizji, babcia gotuje w kuchni, tata coś szuka w przedpokoju, a mama czyta.
Cisza błoga iście jak w arkadii.
Wtem miłe chwile wieczornej nostalgii przerywa dziwny okrzyk taty.
Zaciekawieni zrywamy się czym prędzej i w te pędy podążamy do przedpokojui. Podświadomie każdy snuje sobie wyobrażenia co takiego strasznego mogło naszego protoplastę rodu wyprowadzić z równowagi.
Czy to nadnaturalnej wielkości szczur co się przegryzł przez ścianę od sąsiadów i teraz żeruje niecnie u nas?
Albo li też to kosmita zabłąkany z rozbitego UFO co go podobno ostatnio sąsiad widział u siebie na oknie na parapecie siedzącego?
Jednak to ani szczur ani kosmita.
Tylko mały czarny robal, dziwnych kształtów co ewidentnie wygląda jakby go ktoś zmutował. Bliżej się nie zdążyłam jemu przyjrzeć, gdyż mama, szybkim ruchem ścierki, leżącej obok na segmencie, rozmaśliła robala na ścianie.
- Dlaczego nie zabiłeś tego insekta wcześniej? Jeszcze jakieś zarazki poroznosił i dopiero będzie – mama trzymając w ręku ścierkę z zwłokami robalowymi zaczęła robić wyrzuty tacie.
 -Tylko stoisz i sie gapisz na niego. Co w tym takiego pięknego???
-No wiesz, jak mogłaś. Nie sztuką jest zabić robala ale wybadać przyczynę dla której się pojawił na ścianie.- zbulwersowany tata zaczął protestować.
-Gdybyś go oszczędziła byśmy gatunek mogli poznać, rodzaj, płeć i przyczyna dla której sie pojawił u nas może by się wyjaśniła sama, a tak to teraz nie wiadomo co go zaprowadziło w  nasze skromne progi.
-Tak, tak chciał się schować przed końcem świata w 2012 roku ale coś mu nie wyszło- mama dodała z przekąsem i zabierając ścierkę, wyrzuciła ją do kosza, razem ze szlachetnymi zwłokami robala, dla którego koniec świata nastał o wiele wcześniej niż zakładano.
  
…straszne nie?…

piątek, 16 października 2009

…jesienne zarazki…

Ambitnie się zaszczepiłam jakies dwa tygodnie temu.
Szczepienie  owe miało chronić skutecznie przed grypą, katarem, gardłem bolącym, kaszlem itp.
Jednak działanie tego medykamentu najwyraźniej się nie sprawdziło.
Dopadły mnie niecne szpony wirusów typu katarus pospolitus.
I tak oto zamiast romantycznych randek z absztyfikantem raczę go jakże miłym dla ucha smarkaniem połączonym z kichaniem.
Jednakowoż znając jego mocne nerwy dzielnie znosi ów fakt czerwonego nosa mego, który podrażniony został chusteczkami w ilości dużej.
Tak więc dla wszelakich zwolenników medycyny szczepiennej  mówię dobitnie i wyraźnie:
To nic nie daje!
 

sobota, 10 października 2009

…hajże na studia…

Skończyły się wakacje i odpoczynek od nauki.
Trzeci rok studiów stoi otworem teraz.
Rok pracy licencjackiej i dumania nad jej napisaniem tak nawiasem mówiąc.
Brzmi poważnie u licha. Ale skoro dwa lata przeżyłam to i w tym roku dam sobie radę.
W końcu Karia wszystko zniesie.
Gorzej tylko z zajęciami się sprawa przedstawia.
Tak bowiem mi plan ułożyli inteligentnie że zajęcia mi kolidują ze sobą w tym samym dniu o tej samej porze. Jedne ze specjalizacji drugie z bloku podstawowego. I za Chiny przenieść nie mogę ani jednych ani drugich gdyż tylko te terminy wykładowcom pasują.
I co teraz uczynić mam? Prosić koleżanki aby mówiły za mnie i za siebie i wierzyć że nikt się nie skapnie że prawdziwej Karii nie ma na zajęciach jednych?
Może się rozdwoję najlepiej.
Albo sklonuję metodą rozdwajania jaźni.
I wszyscy będą zadowoleni.
Ja z racji tego, że pilnie na zajęcia będę uczęszczać a wykładowcy z racji tego że nie będzie ich nikt męczył podaniami o przesunięcie godzin zajęciowych.
 

wtorek, 6 października 2009

…magia…

Wszystko zaczęło się od przepuszczonego tramwaju, którym miałam wcześniej wrócić z trzeciego (a w zasadzie drugiego) rande-vu z nim. Użył wtedy delikatnej perswazji niewerbalnej, mającej swe korzenie hen hen w starożytności. I tak od tamtego zdarzenia siłami tajnych mocy czaruje mnie nadal od ponad miesiąc.
Wodzi komplementami i ukochanymi frezjami.
Rozśmiesza do bólu szczęk.
Pachnie perfumami, które sama mu wybrałam.
Rzuca się pod samochód co stoi na parkingu i udaje trupa.
Wytrzymuje sklepowe turnee po różnych centrach handlowych i wcale tak bardzo nie narzeka, kiedy widzi, że go ciągnę do kolejnego sklepu.
Stawia czoła dziwnym dziadkom w parku, którzy za bardzo wytężają ucho podczas naszych wielce inteligentnych rozmów i śledzą nas czyhając w krzakach.
XXX
Ogólnie więc mówiąc jest fajnie. Bardzo fajnie.
Bo ów amant jest pozytywnie porąbany.
 
…Kto by pomyślał, że to sie tak nieoczekiwanie rozwinie wszystko z pewnej znajomości…

wtorek, 29 września 2009

…żyję…

Przez ostatni tydzień nie dawałam znaku życia gdyż pracuję znowu i randkuję sobie w chwilach wolnych.
I tu jestem całkowicie usprawiedliwiona że was nie odwiedzam bo co jak co ale randkowania i pracowania każdy człek potrzebuje do życia.
Co do handlu obuwiem jutro pozostał ostatni dzień. Więcej tam wrócić nie chcę.
Za dużo nerwów i stresu mnie to kosztuje.
Ekipa bowiem starych sprzedawczyń odeszła a jej miejsce pojawiły się stare przemądrzałe baby co się mądrzą i mnie krytykują. Mnie co pracuje dłużej od nich w branży.
Jeśli nie dostałam paranoi to tylko dlatego że mam mocną psychikę…
 
…jeden z amantów ewidentnie zna się na sztuce wywoływania motylków.
Ciekawe jak on to robi. Czary?…

poniedziałek, 21 września 2009

…znowu sklep…

Szanowny sklep obuwniczy, w którym pracowałam dwa miesiące prawie, najwyraźniej się bardzo za mną stęsknili, gdyż znowu w nim pracuję od dwóch dni. Pracowałabym już wcześniej, bo dwa tygodnie usiłował się ze mną skontaktować ten sklep telefonicznie a ja nie odbierałam bo zwyczajnie nie usłyszałam telefonu. Dopiero na kolejnym rande-vu z amantem (tym od zakupów i złamania zasady czwartej randki) odebrałam telefon od kierowniczki sklepu, i to tylko dlatego, że amant ma słuch lepszy od mojego i usłyszał dźwięk dzwonka wydobywający się z mej keiszeni spodni (!).
Tak więc moja obecność na blogu znowu się zmniejszy niestety.
Bo sobie handluję.
Nerwowo jest i stresowo.
I ogólnie mówiąc nie chce mi się harować jak wół, ale że mam straszną ochotę na pewne perfumy, to sobie tak motywuję ciągłym gadaniem że pracując zarobię na nie.
Bo amanci mi kupić ich nie chcą.
Jak mogą no.
  

poniedziałek, 14 września 2009

…zasada czwartej randki…

Wiadomo, że na pierwszej randce płynów ustrojowych (czyt. całowania się) nie należy uprawiać, bo cała tajemnica owej czynności polega na tym, by dojrzewała w czasie, by można było z niepokojącym biciem serca oczekiwać tej wiekopomnej chwili, gdy usta do ust się zbliżą i zaczną produkować różne sygnały o częstotliwości niesłyszanej dla ludzkiego ucha.
Zatem kiedy jest najbardziej odpowiednia pora do wyżej wymienionego zajęcia?
XXX
Każdy ma na pewno swoją taką wewnętrzną barierę, która mu mówi że to jest taki moment na całowanie,i można działać. Oczywiście, zależne to jest od okoliczności towarzyszących (nastrój odpowiedni, aura, osoba, miejsce i czas). Ja jednak kiedyś ustaliłam sobie takową granicę randkowych spotkań, po której dopiero całowanie może nastąpić. Wynosiła ona bowiem 3 spotkania. Dopiero na tym czwartym meetingu pozwalałam sobie na romantyczne cmok-cmok.
Nie wdając się w zbytnie szczegóły co do moich różnych randek, mogę przyznać że zwykle się tej zasady swojej trzymałam. Owszem, były dwa razy chwilę, zwątpienia, że sama miałam ochotę na pocałunek wcześniej niż na czwartym spotkaniu ale to były sporadyczne wyjątki, których zew tłumiłam jakoś sukcesywnie.
Wyjątki jednak się zdarzają zawsze od reguły.
Raz złamałam bezczelnie powyższą zasadę czwartek randki, gdyż z pewnym osobnikiem całowałam się już na pierwszej. Jednak ta znajomość nie miała żadnych perspektyw przyszłościowych, gdyż osobnik ów całowanie traktował jako kolejną zdobycz, gdyż co jak co ale randkować to on lubił (nie koniecznie z tą sama osobą), o czym dowiedziałam się potem od życzliwych źródeł informacyjnych.
XXX
Drugi raz złamałam tę zasadę parę dni temu.
Na trzecim spotkaniu już bowiem.
Z amantem.
Tym od wytrzymałości psychicznej chodzenia od sklepów.
I kurcze powiem wam… że nie żałuję.
Zasady są przecież po to, by je od czasu do czasu łamać.
 
… co będzie dalej, to sama u licha nie wiem. Bo dylemat między dwoma amantami nadal jest. A się nie rozdwoję przecież…

sobota, 12 września 2009

…koniec dylematu…

Przez ostatnie miesiące, jak wiecie, byłam pochłonięta kwestią wyboru nowego absztyfikanta spomiędzy zacnego grona szanownych amantów różnej treści.
Z owego grona po selekcji wstępnej zostało ich w liczbie dwóch co poniekąd zadanie dokonania wyboru powinno ułatwić.
Nic bardziej mylnego.
Łatwo wcale nie było z tą kwestią, gdyż raz jedna szala przechylała się na korzyść jednego a raz drugiego, zgoła tak do siebie panów niepodobnych.
Jeden blondyn drugi brunet.
Wyższy o 20 cm, wyższy o  15 cm ode mnie.
Mieszkający bliżej i dalej mnie.
W okularach bez okularów, mimo że nosić powinnien.
Z siostrą, z bratem.
Rąbnięty, raczej opanowany.
Chudszy, grubszy.
Tych cech różniących mogłabym wyliczać bez końca…
XXX
Kiedy już byłam bliska załamania psychicznego i gorliwej chęci powiedzenia im obu słów niekulturalnych zmierzających do celu odczepienia się ode mnie, nagłe olśnienie przyszło.
Pojawiły się motylki, co zaczęły podfruwywać na widok jednego z panów amantów.
Śmiem twierdzić że były one wynikiem tajnego znawstwa mocy magicznych, którą to wiedzę na ich temat posiadł w sposób nader udany ów amant.
Tak więc kwestia dylematu się rozwiązała w sumie sama.
Informuję zatem wszystkich uroczyście że ma osoba już do wzięcia nie jest.
Ktoś się bowiem wycwanił i mnie zajął.
 

czwartek, 10 września 2009

…panowie amanci…

Od czasu rozstania z szanownym absztyfikantem, jakie miało miejsce trzy miesiące temu, pojawiło się już kilku pretendentów do zastąpienia jego miejsca. Różni byli oni. Jedni bardziej przystojni, inni mniej, z poczuciem humoru lub z całkowitym jego brakiem, gadatliwy i milczący. Może przybliżę pokrótce niektórych z nich.
XXX
Amant numer 1, pojawił się zaledwie w dwa dni po zerwaniu z absztyfikantem. Zapoznałam się z nim na pewnym serwisie internetowych znajomości. Zaczęliśmy konwersację na komunikatorze gg, i wszystko wskazywało na to, że trafił swój na swego. Dobrze nam się rozmawiało, tematy, jakie były poruszane nie nudziły, a ciekawiły. Po tygodniu rozmów na wirtualu zdecydowaliśmy się na spotkanie w realu.
Pełna emocji wyczekiwałam ów dzień meetingu, a  kiedy wreszcie wreszcie takowy nastąpił oczyma wyobraźni widziałam już siebie i amanta przebywających w środku czerwonego serca przebitego strzałą Amora i szepczących sobie czułe słówka do ucha.
Cóż, los jednak bywa perfidny. Szok jaki doznałam po usłyszeniu głosu amanta, kiedy ten się przedstawił już na żywo w miłej scenerii pewnego centrum handlowego, stanowczo obudził mnie z majaków sennych. Spytacie jak to. A tak to. Amant najwidoczniej, mimo słusznego wieku 23 lat nie przeszedł był jeszcze mutacji, albo przeszedł ją z dziwnym wynikiem. Głos jego przypominał bowiem skrzeczenie żaby, którą ktoś chce nadmuchać przez pewien otwór w ciele. Zatem choćby nie wiem jak amant był przystojny, sam fakt takowego głosu stanowczo odtrącił mnie od jego skromnej osoby. Po tym jednym spotkaniu zerwałam wszelakie kontakty z amantem, mimo jego natarczywych telefonów i sms w typie „Kario co byś powiedziała na kolejne spotkanie?”.
Amant numer 2, również zapoznany przez ten sam serwis internetowy, sprawiał wrażenie przebojowego maczo, któremu żadne kobiece tajnik osobowości nie są obce. Zaskoczył mnie swoją pewnością siebie, kiedy oznajmił że z nim się nudzić nie można. Po takowym oświadczeniu, sami rozumiecie, musiałam się zgodzić na spotkanie na żywo, by się przekonać osobiście czy to o tym braku nudy w towarzystwie amanta, nie był czasem czystą przechwałką. No i się nie nudziłam. Jego głos z delikatną nutą humorystyczną i kpiarską też był w porządku. Całe 5 godz spędzone w jego towarzystwie minęło bardzo szybko i kiedy na zakończenie miłego dnia odprowadził mnie na przystanek i spojrzał prosto w me oczęta zdawałam się czuć zaczątki przysłowiowych motyli w brzuchu. Umówiliśmy się wtedy na kolejne spotkanie. Podświadomie mówiłam sobie „Kario a to może właśnie ten?” bo nie miałabym nic przeciwko temu blondynowi wysokiemu o błękitnym spojrzeniu, co jednym ironicznym zdaniem poprawiał mi humor od razu. Kolejne spotkanie nastąpiło dopiero po jakimś miesiącu od tamtego pierwszego. I mimo, że nadal było miło i sympatycznie, coś się jakby zmieniło. Może ze względu na upływ czasu, przestałam widzieć w owym amancie idealnego kandydata na nowego absztyfikanta. On najwyraźniej podzielał może odczucia i zamiast namiętnym pocałunkiem,  pożegnaliśmy się jak przyjaciele. Kontakt nadal utrzymujemy, ale o kolejnym spotkaniu nie rozmawiamy.
Amant numer 3, starszy o kilka lat, poważny człowiek pracujący, przypadł mi do gustu z tego względu że miał podobne poczucie humoru jak ja. Przegadaliśmy wiele godzin na gg, sprzeczając się i doigrywając sobie nawzajem. Planowaliśmy spotkanie, podczas którego, spróbujemy wszystkich potraw w McDonaldzie. Cóż, na planach się skończyło. Z niewiadomej przyczyny coraz rzadziej gadaliśmy, aż w końcu kontakt się urwał całkowicie. I tylko los zna odpowiedź dlaczego.
Amant numer 4, rówieśnik mój, człowiek z pozoru skryty w sobie i zamknięty, po bliższym poznaniu dopiero pokazuje swą naturę. Ponad miesiąc czasu zwierzał mi się ze swoich problemów natury męskiej (brak dziewczyny, samotność, nuda, niezrozumienie wśród kolegów). Czułam się trochę jak pani psycholog udzielająca rad. Co dziwne o przyszłym, potencjalnym spotkaniu randkowym nie konwersowaliśmy wcale, gdyż życiowe rozmowy dogłębnie nas pochłonęły. Przyjemnie się z nim rozmawiało, bo nie ma to jak poznawanie ludzi zamkniętych w sobie. Amant miał ciężki charakter, poczucie humoru wybredne, jednak mimo to coś przyciągało do niego, może zgodnie z zasadą że „Króliczka trzeba gonić”. Miłe konwersacje wieczorową porą skończyły się po jakimś czasie wyznaniem że ma już dziewczynę od niedawna. Dobrze było dowiedzieć się tego po ponad 30 dniach konwersacji, kiedy to wolał udawać wybitnego samotnika niż zajętego osobnika. Wściekłam się z początku na jego dwulicowość, ale nadal z nim pisze, może już nie w takiej częstotliwości jak dawniej ale raczej w ramach filozoficznych dyskusji.
XXX
Panowie amanci wymienieni wyżej zostali zapoznani jakiś czas już temu. Z jednymi kontakt utrzymuję nadal, z innymi niestety już nie. Co do amantów teraźniejszych, takowych jest dwóch. Jednego z nich poznaję już od ponad dwóch miesięcy (to ten, z którym drugie spotkanie mające miejsce jakiś miesiąc temu opisałam tu na łamach bloga, więc nie jest wam jego postać obca), drugi z amantów się pojawił dość niespodziewanie.
Co do prezentacji tego drugiego, musicie nieco poczekać cierpliwie, gdyż teraz (po także drugim spotkaniu z nim) mogę powiedzieć tylko tyle, że z nim się nudzić nie można, o czym świadczą bolące mnie mięśnie twarzy. Ale nie przez to że ów amant walnął mnie czymkolwiek (to raczej ja go przez przypadek niechcący trąciłam ręką tam, gdzie nie powinnam) ale dlatego, że przez 6 godzin się non stop śmiałam. I należy mu się szacunek, że wytrzymał ze mną długie tournee po każdym sklepie w centrum handlowym, w poszukiwaniu sukienki letniej. I wcale nie narzekał, kiedy po dwa razy wracałam do pewnego stoiska by rozmarzonymi oczętami popatrzeć się na kieckę za prawie 200 zł.
  

poniedziałek, 7 września 2009

…wrześniowe dni…

Zaczęła się przysłowiowa nuda.
W pracy mnie nie chcą, gdyż pewnie byłam za genialną sprzedawczynią i robiłam im konkurencję (i to mówię całkiem serio, gdyż najwięcej sprzedawałam butów).
Praktyki skończyłam, wpis zdobyłam, nie mam co korektorować.
Na działkę nie pojadę, bo przystojnych sąsiadów brak w okolicy, a ci co byli już pojechali.
W domu z kolei króluje brat i jego nerwicowe stany przed egzaminem na prawo jazdy. Myślał bowiem że jest genialny i egzaminatorów nie potrzebuje aby się nauczyć jeździć ale się pomylił nieco, gdyż nie wiedział na pierwszej jeździe nawet jak samochód zapalić. Egzaminator na to stwierdził dobitnie że za mądry to on nie jest. Bratu się to nie spodobało i się zamknął w sobie. Otwiera się tylko na komputerowe gry i używanie sformułowań niekulturalnych o instruktorze, który mu taką przykrość zgotował.
Tak wiem biedna urażona ambicyja mego brata legła w gruzach. I ja jako siostra powinnam go wspierać na duchu a nie wyśmiewać się z niego.
Bezczelna jestem.
 
…wiecie że energia elektryczna to całkiem ciekawy temat do rozmów swoją drogą?…

sobota, 5 września 2009

…dzień bloga…

Diablikowa siostra mnie nominowała zatem trzeba coś napisać o pisaniu.
Pisaniu bloga oczywiście.
Cóż, pomijając standardową formułę tych trzech rubryk napiszę to po swojemu bo schematy są po to by je łamać.
XXX
Blog jest moim drugim ja, miejscem gdzie jestem sobą, wolną od stresu dnia codziennego, dziwnych koleżanek i reguł dobrego zachowania.
Tu mogę się otworzyć, tu mogę harmonię znaleźć wśród was, wśród blogowych towarzyszy braci, sióstr.
Nigdzie indziej takiej atmosfery nie ma jak tu w tym wirtualnym świecie, co jest prawie o krok na wyciągnięcie ręki. Wystarczy tylko Internet i chwila wolnego czasu by zapomnieć o realnym życiu i poczuć smak innej egzystencji. Blogowej egzystencji.
Kocham to miejsce, każdą literkę, każdą głoskę, każde zdanie wystukane na klawiaturze komputera.
Chciałam kiedyś usunąć bloga, chciałam znowu być tylko Katarzyną, ale nie mogłam.
Zew Karii był silniejszy. I wygrał.
XXX
Kogo wyróżnię?
Ciężko wskazać u licha.
Ale się postaram.
Moa – siostra, kochana, cierpliwa, wytrwała.
Magik – mimo, że mu światło elektryczne z żarówki przygrzało nieco, to i tak jest najlepszy na poprawienie humoru.
Diablik – siostra druga z kolei. Też kochana.
Paweł – utalentowany opowiadaniopisarz. Kiedyś zrobię mu konkurencję.
Alicja – bo mnie zawsze rozwali historiami ze swego życia
 

czwartek, 3 września 2009

…chatka dla żaka…

Wiadomo że najlepszy klimat do ciężkiej nauki jest w swym własnym, domowym pokoju, w zaciszu własnego domostwa z własną szklanką na kolanach i własnym laptopem w pogotowiu.
Niestety, nie wszyscy żacy mają takowe szczęście by rozkoszować się możliwością komfortowego mieszkania z rodziną i bycia w ciepełku stadnym, gdyż odległe o paręset kilometrów uniwersytety stanowczo uniemożliwiają codzienny dojazd tysiącom studentów w te i we te na daną uczelnią.
Co zatem pozostaje?
Wynajmowanie lokum.
Z tym z kolei też jest problem nie lada.
Gdzie bowiem najlepsze takowe mieszkanie można znaleźć?
 Opcji jest dużo. Gazety, internet, dalsza rodzina.
Do wyboru do koloru.
Niestety.
Zawsze trzeba liczyć się z tym, iż ciężko idealny kąt dla siebie znaleźć. Czemu?
A z bardzo prostego powodu.
A to cena będzie za wysoka, a to współlokatorzy niefajni, a to gospodarz niesympatyczny, albo z kolei sąsiedzi nie za bardzo kulturalni.
Trzeba wielkiej dozy cierpliwości i mocnych nerwów i być „gotowym na wszystko” podczas poszukiwania lokum.
XXX
Ja na szczęście nie wynajmuję jeszcze od nikogo mieszkania, gdyż dobrym trafem studiuję w mym rodzinnym mieście.
Słyszałam jednak wiele interesujących historii od koleżanek i kolegów, których los z odległych miejscowości przywołał na studia różne.
Wystarczy chwilę posłuchać barwnych opowieści by dosłownie krew stanęła w żyłach.
Przez historię o sąsiedzie podglądaczu, co przez okno próbował umilać sobie czas wypatrywaniem koleżanek wynajmujących lokum na parterze, o gospodarzu co wypominał nadmierne zużyte światło koledze i kazał mu gasić żarówki o 22 w nocy, o gospodyni co w lodówce przypinała karteczki z własnością poszczególnych produktów co do kogo należy, po usilne próby podrywu koleżanki przez pewnego syna gospodarza.
  
…tak więc rada dla tych przyszłych studentów, co będą szukać mieszkania.
Nudzić się na pewno nie będziecie…