niedziela, 30 czerwca 2013

Wrażenia po pierwszym dniu roboty…

Pierwszy dzień w pracy dobiegł końca dnia wczorajszego wieczorem około godziny 21…
Dziś i cały ten tydzień będzie mój dzień kończył się podobnie.
Bo oczywiście nowego człeka trzeba wkitrać na drugą zmianę na nie wiadomo jak długo i przetrzymać go do końca pracy imprerium edukacyjnego.
No ale nic to.
Ważniejszy jest chyba fakt, czego to się nauczyłam podczas owego pierwszego dnia.
W sumie niczego.
Poznałam rozkład placówki, drogę ewakuacyjną, miejsca toaletowe i kanciapę pracowniczą.
Wiem także za sprawą kursu BHP, co robić podczas pożaru czy nagłego ataku terrorystycznego.
Z rzeczy bardziej formalnych, głównie się nudziłam.
A jak się nie nudziłam, to jadłam kanapki, dłubałam w nosie i piłam wodę ze służbowego baniaka.
Mam bowiem stopniowo poznawać tajniki sprzedaży kursów językowych, a także różne ciekawe aplikacje i zagadnienia stricte teoretyczne, włączając w to obsługę drukarki, kasy fiskalnej, ksera, skanera i tego typu podobnych.
Jak na razie moje obowiązki polegają na tym, że dzwonię do dawnych i obecnych słuchaczy owej szkoły i męczę ich kwestią, czy będą chcieli ponownie przybyć i zapisać się na zajęcia.
Czy mi się podoba?
Ciężko powiedzieć.
Zobaczymy jak to będzie za miesiąc.
Wtedy Wam może coś szerzej opowiem.

piątek, 21 czerwca 2013

Hajże do doktora…


Dziś od samego rana , praktycznie rzecz biorąc od godziny 7 z minutami, czekają mnie różne krwiste przyjemności medyczne.
Udaję się bowiem na badania wstępne, bowiem jak wiadomo, przed podjęciem robocizny pracodawca wymaga, aby pracownik się skontrolował zapobiegawczo. Nikt przecie nie będzie chciał współpracować z kimś, kto ma jakieś choroby zakaźne czy wirusy w swym krwiobiegu.
Mnie powyższe badania również nie ominą, mimo że święcie jestem przekonana, iż zdrowam jak wół czy tam tur polski. To jednak moje widzimisię nie wystarczy, aby szefowa chciała przygarnąć mnie pod swoje skrzydła.
Najpierw więc zostanę skierowana na zabójcze pobieranie krwi z żyły, celem zbadania poziomu cholesterolu. Tak na marginesie – jeśli ów współczynnik będzie zbyt wysoki, zostaną zakazane mi posiłki w robocie i będę musiała pracować li o suchym pysku?
Dalej, mam wizytę u okulisty – vel zmory mej ślepoty. Czemu lekarz do oczu napawa mnie takim przerażeniem? A temu, że jako rasowy krótkowidz z zasady nie chodzę często na badania kontrolne (no chyba że raz na 3 lata), gdyż zawsze ów medyk wykryje u mnie powiększenie się wady. Tak więc żyję sobie w moim świecie na oślep tudzież na opak i całkiem mi z tym dobrze. A tu nagle czeka mnie taki szok i badanie ślepi…
Nie wiem jak to wytrzymam psychiczne, gdy dowiem się, że z minus 4 wskoczyło do minus 8 i należy mi się renta ślepaka a nie praca przy komputerze.
Kolejnego dnia, czyli jutro wieczorem, czekają mnie natomiast sprawy sercowe. Zrobią mi EKG – mój pierwszy raz! – a także pogawędzę sobie z lekarzem orzecznikiem. który wyda werdykt, czym zdatna do pracy czy nie.
Tak więc widzicie, grafik napięty pęka w szwach.
Ale nie bójta się, dam radę!
Trzymajcie tylko kciuki, żebym nie zwiała na widok… okulisty!
PS. Post z dotyczy wydarzeń, które już miejsce miały. Dla zainteresowanych: wszystkie badania przeszłam pomyślnie!

piątek, 14 czerwca 2013

Jak zablokować miasto? Podłożyć bombę!

W zeszłym tygodniu – bodajże w środę wieczorem – byłam świadkiem wielce groźnego i jakże ścinającego krew w żyłach wydarzenia.
Z początku nic nie zwiastowało takiego feralnego zakończenia dnia.
Ot miły, deszczowy spokojny wieczór.
Wszystko zmieniło się ni stąd ni zowąd, gdy towarzysząca mi od trzech godzin koleżanka, zmęczona gadaniem o marności świata i plotkowaniem o sensie życia, wyraziła chęć udania na lody do Galerii Łódzkiej. Będąc również spragniona chłodnych, słodkich wrażeń, zgodziłam się na ów niecny dla żołądka plan i z rozkopanej Piotrkowska street poszłyśmy w kierunku Centralu, ku Galerii.
Gdy tak szłyśmy i wymieniałyśmy okolicznościowe uwagi o tym, która wypatrzyła większą dziurę w przebudowanej ulicy, nagle zamarłyśmy z niepokoju. Oto do naszych uszu doszedł straszliwy pisk zatrzymywanych samochodów, charakterystyczne dźwięki karetek pogotowia oraz straży pożarnej. W tej samej chwili – na wysokości pizzeria Centro – zobaczyliśmy przed sobą tłum przepychających się ludzi, którzy wyrażali protest i sprzeciw na widok rozwijanej przed ich oczami taśmy policyjnej.
Armagedon!
Niestety, mimo planów szybciej ucieczki z miejsca zgromadzenia, zostałyśmy przechwycone przez panów milicjantów i zagnane do miejsca zza taśmą.
Na moje pytanie czemu strażnicy miejscy robią ten cały zamęt, pan miły rzekł, że ktoś podłożył tajemniczo wyglądający pakunek pod Urzędem Marszałkowskim – jakieś 100 metrów od miejsca, gdzie był tłum ludzi – i dla własnego bezpieczeństwa należy trzymać się z daleka. I przejścia nie będzie, dopóki ładunek nie zostanie rozbrojony. Czekamy więc na saperów.
Po tychże słowach przedstawiciela miejskiego nagła cisza zapadła wśród tłumu. Jakaś kobieta rozpłakała się i z boleścią w głosie wyznała, że zostawiła włączony komputer w pracy i to pewnie może podwoić siłę wybuchu. Drugi gość rzekł, że niechybnie rzuci go żona, bowiem umówił się z nią pół godziny temu a tu nie ma przejścia.
Panika, boleść, szeptanie rachunku sumienia i żalu za grzechy.
Co robić, co robić.
Stoimy, czas mija, deszcz pada, zimno mi w cztery litery.
Odechciało się nam lodów…
Teraz oby tylko jak najszybciej opuścić miejsce bombowe i bezpiecznie znaleźć się poza zasięgiem ładunku…
I tak oto w złowrogich nastrojach czekaliśmy na saperów około 2 godziny.
Przyjechali w wielkim, tajniackich wozie, zabrali gdzieś ów pakunek i pojechali w siną dal – otoczeni korowodem policji, karetek i strażaków, aby go gdzieś zdetonować.
Po tym zdarzeniu przejście zostało odblokowane i można było bezpiecznie iść dalej…
Następnego dnia okazało się, że w pakunku były… książki a nie bomba.
Nie mniej jednak przeżyte chwile grozy sprawiły, że poczułam się przez chwilę jak bohaterka jakiegoś filmu sensacyjnego.

piątek, 7 czerwca 2013

Call center, czyli jak z człowieka zrobić parobka…

Dnia wczorajszego miałam rozmowę w moim call center dawnym…
O tym, że jest nabór ludzi na moje stare śmiecie, poinformowała mnie kilka dni wcześniej dawna koleżanka, która ze mną pracowała.
Teraz co prawda już tam nie pracuje, bo nasze dawne zajęcie zostało zastąpione czymś innym, a ona sama zajmuje się teraz naborem nowym osób do tego nowego działu.
Jednakże z jej środowego telefonu wywnioskowałam, że praca byłaby podobna, a nawet lepsza.
To jest – bym dzwoniła tylko do osób, które chcą rezygnować z usług pewnej firmy telekomunikacyjnej, a moim zadaniem jest przekonanie tychże osób, żeby nadal zostały i korzystały z tych usług.
Zajęcie mało ambitne, ale przynajmniej umowa o pracę na czas nieokreślony by była, praca w godzinach normalnych, czyli od rana do wieczora. Soboty, niedziele i święta rzecz jasna wolne.
A dla najlepszych pracowników możliwy dalszy rozwój osobisty i awans na wyższe stanowisko.
Pensja najniższa krajowa na początek, ale prowizje od każdego przekonanego pracownika byłyby naprawdę wysokie i srogo by zasiliły co miesięczną wypłatę.
Stwierdziłam, że powyższe obietnice brzmią obiecujące. Co mi zatem szkodzi spróbować? Zwłaszcza, że usłyszałam ową propozycję od osoby którą uważałam za wiarygodną i nie skorą do przekrętów.
Tak więc nastawiona pozytywnie udałam się byłam na owe pertraktacje finansowe.
Weszłam zatem do środka budynku, gdzie miała mieć miejsce rozmowa kwalifikacyjna. Już przy drzwiach wejściowych uderzyły mnie po oczach – dosłownie – tłumy ludzi, kręcących i szwendających się wokoło z nikłym błyskiem nadziei w oczach, że ta praca im się trafi.
Około 30 osób.
Młodzi, starzy, babcie, dziadkowie…
Oczywiście ja jak to ja nie mogłam siedzieć cicho i pokornie czekać na swoją kolej. Zaraz nawiązałam kilka nowych znajomości prowizorycznych, z których się dowiedziałam, że niektórzy z pretendentów do pracy w call center, są naprawdę zdesperowani. I wcale nie są to osoby z podstawowym wykształceniem i zerowym doświadczeniem… Magistrzy, inżynierowie i inna kadra naukowa… Ot szukają pracy bardzo długo i są gotowi przyjąć każdą opcję. A że tu podobno mają być takie wspaniałe warunki zatrudnienia…
No nic zobaczymy…
Gdy tak dziarsko wymieniałam uwagi z jedną i drugą osobą, zaobserwowałam kątem oka tych, co to już po rozmowie kwalifikacyjnej byli i ze spuszczonym nosem kierowali się w stronę wyjścia… Miny ich nie były zbytnio zadowolone. Dorwałam kilku takich delikwentów i zapytałam się jak poszło. A oni na to z ironią: ” A idź i się sama przekonaj”…
Na takie dictum cała grupka pozostałych oczekujących straciła nieco zapału i chęci i zaczęła wysnuwać domysły co to takiego na tej rozmowie wyniknie…
Ja poczęłam dumać podobnie, ale niestety nic konstruktywnego nie wydumałam, bowiem nastała moja kolej rozmowy. Z bijącym sercem i narastającym agresorem udałam się więc do szefostwa.
Na oko mili ludzie. Oboje uśmiechnięci, całkiem młodzi, ubrani elegancko acz z klasą. Już chciałam się również do nich uśmiechnąć i podzielać z nimi ideę radości życia, gdy wtem do uszu moich zaczęły dochodzić szczegóły i realne warunki ewentualnej mojej przyszłej pracy. Jak usłyszałam początek tychże newsów, tak padłam na fotel i już do końca owej rozmowy nie powstałam.
Co mnie tak zbulwersowało?
Ano fakt, że wcale bym nie miała dzwonić tylko do osób rezygnujących z usług tylko do wszystkich obecnych klientów. I bym ich nawiała do kupna kolejnych pakietów, najlepiej w ofercie 5 w jednym.
Dziennie do wykonania norma 100 telefonów. A jak takiej ilości połączeń nie wykonasz – to see you bye bye…
Dalej, praca miałaby się odbywać również i w weekendy a także w godzinach mocno wieczornych i porannych typu 22 i 6 rano, gdyż wtedy najlepiej zastać klienta.
Kolejna kwestia, umowa. Co miesiąc odnawialna. I wcale nie na stałe. No chyba że za jakiś rok.
Co natomiast z wynagrodzeniem i prowizjami?
No wynagrodzenie owszem najniższe krajowo, ale prowizje dla najlepszych…
Jeśli nie wyrobisz normy sprzedażowej – nie masz prowizji…
Szlak mnie jasny trafił.
Koleżanka inaczej rysowała ową współpracę…
Stwierdziłam, że nie dam robić z siebie białego Murzyna.
Jakiś szacunek do siebie mam…
Gdy tylko więc szanowne kierownictwo skończyło mówić i zaczęło spozierać pytająco na moją osobę, celem uzyskania mojego zdania na temat przyszłej owocnej współpracy – bo rzecz jasna po starej znajomości wzięliby mnie od razu – ja wstałam, podziękowałam i wyszłam. Zostawiłam ich – całkiem świadomie – w dziwnym stanie ducha i zamarłym zapytaniem w oczach: „Ale o co chodzi?” Niech szukają innych głupich…
Przy wyjściu nie omieszkałam się ostrzec gruntownie resztę osób oczekujących. Niektórzy wyszli razem ze mną, inni zostali, aby przekonać się na własnej skórze jak to można tak robić z człowieka parobka.
A gdy tylko wróciłam do domu, zadzwoniłam do tamtej pożal się świecie koleżanki i ją opierniczyłam równo na czym świat stoi. Ona zdezorientowana stwierdziła, że nie wie zupełnie czemu się tak obruszyłam, bo ona przecie mi prawdę powiedziała.
Jeśli tak ma wyglądać prawda w dzisiejszym świecie, to żyjemy w utopii na opak.
Jestem wściekła i mam ochotę zabić każdego, kto mnie zapyta: „No i jak tam Ci poszła rozmowa w call center Twoim?”.