poniedziałek, 5 grudnia 2016

Z menu anorektyczki…

Nie da się ukryć, że notki o anoreksji są najchętniej czytanymi postami na blogu.
Dostaję sporo pytań odnośnie tego jak się żywiłam w czasach choroby, co jadłam, jak ćwiczyłam, by szybko schudnąć w krótkim czasie.
Głupotą byłoby wskazywanie przeze mnie punkt po punkcie jakie były wtedy moje nawyki żywieniowe i dietowe.
Anoreksja nie jest chorobą do naśladowania, ale do unikania.
Nie mniej jednak, z racji na ową czytelniczą ciekawość, napiszę – bardzo ogólnie – jak to się stołowałam, gdy byłam chuda jak tyczka.
1. Śniadanie
Tu najczęściej spożywałam pół kromki chleba, bez masła, jedynie posmarowane cienko jakiś chudym twarożkiem czy serkiem. Do tego była sałatka warzywna (sałatka w rozumieniu jeden liść sałaty) i mnóstwo pietruszki na sam wierzch – by zabić głód. Do popicia? Albo herbatka oczyszczająca – nie ma jak wybieganie w środku lekcji do toalety – albo dwa kubki wody przegotowanej.
2. Drugie śniadanie
Drugie śniadanie szykowała mi zawsze babuszka do szkoły, tak więc, chcąc nie chcąc, musiałam ów – kusząco pachnący świeżą bułka i szynką – pakunek zabierać, by się nie wydały za szybko me uniki żywieniowe. Niestety – ach ta głupota Leona – gdy tylko próg domu przekroczyłam, drugie śniadanie lądowało w śmietniku, albo było rozkruszone dla ptaszków ulicznych… Poprzez powyższe działanie cały czas lekcji w szkole chodziłam głodna i zła, patrząc jak inne dzieci sobie gryzą to i owo…
3. Obiad
Po powrocie ze szkoły, pora na największy posiłek dnia. Czyli obiad. W naszym domu zawsze się jadało tłusto; babcia z przyzwyczajenia smażyła kotlety na tak głębokim w olej sosie, że po położeniu na kartofle wszystko w owym sadle i kaloriach pływało. Anorektyczka – rzec jasna – od tłuszczu i kotletów uciekać musiała. Co jadłam zatem na obiad? Dwa suche ziemniaki gotowane z wody, posypane koperkiem – duża ilość by zabić burczenie w brzuchu – oraz polane sosem pomidorowym/koncentratem. Do tego standardowo woda lub herbatka pobudzająca jelitka.
4. Podwieczorek
Czas podwieczorku był to moment, gdy w brzuchu Leona burczało jak w kopalni węgla. Żołądek się buntował całodniową głodówką i chciał paliwa, coby jakoś funkcjonować. Ale oczywista Leonowi żal było jeść, więc zamiast kanapki słusznej, konsumował jedynie mało jabłko, żując cierpliwie każdy kawałek 15 razy.
5. Kolacja
Na kolację z kolei istna rozpusta nadchodziła, gdyż w nagrodę dla samej siebie za utrzymanie całodniowej diety, pozwalałam sobie na pół szklanki mleka z płatkami typu Corn Flakes. Rzecz jasna coś takiego nie wypełniła pustego żołądka należycie, dlatego dopełniałam trzewia dwiema szklankami wody.
Oprócz powyższej ścisłej diety dochodziły także paranoiczne ćwiczenia podczas każdej wolnej chwili.
A to przysiady, a to skłony, a to podskoki.
Nie powiem Wam dokładnie ile wynosił w tamtych czasach mój dzienny przychód kaloryczny, ale myślę, że kształtowało się to w granicach 500 kalorii… podczas gdy normalna pula wynosi ok. 2000.
Gdy sobie teraz pomyślę o diecie tamtych czasów to mi się robi słabo…
Jak można bowiem funkcjonować dzień cały o suchych ziemniakach, jabłku, płatkach i kromce chleba?

poniedziałek, 7 listopada 2016

O kaloryczności alkoholu

Zacznę od tego, że nie jestem abstynentką.
Lubię od czasu do czasu wypić sobie piwo czy szklenicę wina.
Nie mniej jednak, podobne degustowanie robię zawsze z umiarem i zawsze mam w głowie tzw. lampkę ostrzegawczą kiedy powinnam przestać.
Czemu?
A temu, że mimo właściwości relaksacyjnych, pobudzających i umysł otwierających, alkohol to nic innego jak puste kalorie, które dodatkowo jeszcze wzmagają apetyt.
Nikt bowiem nie będzie pił % bez jakiejś porządnej przekąski do niej.
Chipsy, paluszki, krakersy czy frytki, a nawet pizza.
W wyniku tego, miast pobudzać nasze kiszki do trawienia – jak to czyni jedna lampka wina, na której to na pewno w trakcie imprezy nie skończymy – zapychamy nasze żołądki śmieciowym tłuszczem i śmieciowymi kaloriami.
Chcecie dowodów?
Proszę bardzo.
Oto wykaz najbardziej popularnych trunków wraz z ich wartością odżywczą:
Ajerkoniak (kieliszek) – 50 kcal
Gin (kieliszek) – 75 kcal
Gin z tonikiem (kieliszek) – 170 kcal
Koniak (kieliszek) – 115 kcal
Likier (kieliszek) – 50 kcal
Likier kawowy (kieliszek) – 85 kcal
Margharita – 850 kcal
Martini wytrawne (kieliszek) – 60 kcal
Mojito – 250 kcal
Pilsner (0,3 l) – 145 kcal
Pina colada – 650 kcal
Piwo jasne (0,3 l) – 230 kcal
Piwo ciemne (0,3 l) – 250 kcal
Piwo bezalkoholowe (0,3 l) – 80 kcal
Porter (0,3 l) – 300 kcal
Pilsner (0,3 l) – 145 kcal
Sherry (kieliszek) – 50 kcal
Wino białe wytrawne (1 kieliszek) – 80 kcal
Wino białe słodkie (1 kieliszek) – 110 kcal
Wino czerwone wytrawne (1 kieliszek) – 80 kcal
Wino czerwone słodkie (1 kieliszek) – 115 kcal
Wódka czysta (1 kieliszek ) – 60 kcal
Wódka słodka (1 kieliszek ) – 75 kcal
Pomyślcie zatem sobie ile podczas jednej imprezy wtłaczamy w siebie kalorii jedząc np. czipsy i popijając to 3 piwami w puszce o gabarycie 0,5 l każda.
Już sama wartość kaloryczna 3 wypitych piw wynosi wtedy ponad 1500 kalorii!
A jak do tego dodamy porcję czipsów, czyli ok. 500 kalorii to mamy prawie 2000 kalorii na niecały wieczór.
A potem się dziwimy, że nasze spodnie nagle zrobiły się za ciasne lub też bluzka nam nie chce wejść przez klatkę piersiową bo „coś” napuchło…
Dlatego też, gdy zaproponują nam drinka dobrze zastanówmy się, czy aby na pewno nasza figura jest gotowa na taką „porcję” kalorii.
A Wy dużo pijecie alkoholu?

wtorek, 18 października 2016

Nie zasypiajmy na jesień!

Wraz z pierwszymi, czerwonymi liści dotarło do mnie, że nastała już jesień.
Koniec z latem, czas pożegnać krótkie rękawki i gołe nogi w sukienkach odsłaniających ramiona.
Pora na swetry, szale i botki do kolan.
Z jednej strony cieszę się na jesienne wieczory pełne spokoju, z gorącą czekoladą i książką czytaną pod kocem w deszczowe dni, z drugiej – tęskno mi do ciepła i do miłego podmuchu rześkiego wiatru, otulającego mi twarz.
Powtarzam sobie, cóż, taka kolej rzeczy.
Tak jak zmęczony człowiek urlopu, tak przyroda potrzebuje regeneracji.
Dla naturą taką właśnie relaksacyjną porą jest jesień.
Drzewa odpoczywają od kwitnienia i owocowania, zrzucając liście i otulając się korzeniami głęboko w sobie, czerpią życiodajne soki popadając powoli w stan wegetacji.
Zwierzęta kończą letnie amory i szukają zapasów na przeżycie chłodów, tak, aby z pierwszym śniegiem zapaść w sen zimowy.
Ptaki, wydziobawszy co było do wydziobania, iskają sobie po raz ostatni pióra, aby lada dzień wyruszyć w daleką podróż hen do ciepłych krajów.
Ludzie, cóż, nie mogą ot tak rzucić wszystkie i położyć się na kupce liści, by obudzić – niczym niedźwiedzie – dopiero na wiosnę.
Nasza natura to bowiem działanie bez względu na porę roku.
Tak więc mimo zamykających się samoistnie oczu i niepohamowanej chęci ziewu od rana do wieczora nie dajmy się otępieniu.
Działajmy, róbmy
Dzięki temu ani się bowiem nie obejrzymy, a znowu nastanie nam wiosna.
Piękna i pachnąca świeżością, która – oby i nam – się udzieliła.

piątek, 7 października 2016

Implus

Przebłysk.
Olśnienie.
Iluminacja.
Spontaniczna decyzja, która odmienia całe Twoje życie…
Taka jest własnie moja główna domena egzystencjalna.
Działam, wtedy gdy czuję, że muszę to zrobić.
Działam, słuchając swoich nagłych myśli, postanowień.
Ile już było takich sytuacji, w których, o całym końcowym przebiegu zdarzeń, decydowało przeczucie.
A to spontaniczna decyzja pójścia na studia filologiczne, mimo skończonej dopiero co klasy bio-chem w liceum i znania na pamięć milionów wzorów roztworów.
Kurs z języka angielskiego w soboty przygotujący do certyfikatu?
Nic prostszego – decyzja podjęta w jedną sekundę podczas mijania szkoły językowej.
Podobnie zapis na prawo jazdy.
Po co mi to – myślałam czas długi.
Gdyby zatem nie przypadkowe zerknięcie na przejeżdżającą na przejściu dla pieszych eLkę – dalej bym sobie tak myślała.
Zostanie dyrektorem i wzięcie na siebie odpowiedzialność za 50 osób pracujących w szkole?
Nic prostszego – potrzebowałam przysłowiowej sekundy by się zgodzić.
I wreszcie sytuacje bardziej osobiste.
Ot takie tam spontaniczne wiadomości przesłane gdzieś tam na portalach społecznościowych, które skończyły się relacją związkową.
A Wy działacie pod wpływem impulsu?

piątek, 30 września 2016

Zdrówko, czyli człowieku napij się!

Nie pij, bo będziesz chodził krzywo.
Nie pij, bo się upijesz.
Nie pij, bo się zatrujesz.
Tylko ludzie jak to ludzie, takowe dobre rady mają w poważaniu. Tłumaczą sobie, że umiarkowana ilość toastu nigdy nikomu nie zaszkodzi.
Z tym pojęciem ja sama się też zgadzam.
Mała lampka wina, czy jedno piwo od czasu do czasu nie zaprowadzą nikogo od razu do nałogu.
Ale niektórzy niestety nie znają umiaru w konsumpcji alkoholowej.
Jak już zaczną pić, nie mogą skończyć…
Choćby taka moja koleżanka.
Nie ma dla niej znaczenia, czy jest dzień, czy noc.
Czy pracuje, czy ma wolne.
Piwko na wieczór musi być.
To jej uzależnienie przybrało ostatnio aż niepokojący skutek. Mianowicie, B., usiłująca jak zwykle łyknąć sobie na rozgrzewkę piwko w nowej pracy – przelane tak nawiasem mówiąc po kryjomu do butelki po soku jabłkowym – została przyłapana na tymże procederze przez swoją szefową.
Na pytanie czemu tak od niej piwem czuć, B. jak zawsze błyskotliwa, odpowiedź miała, że to babciny syropek na kaszel na bazie chmielu…
Szczęście w nieszczęściu skończyło się tylko na pouczeniu, żeby więcej nie piła syropków, bo tym zapachem odstrasza tylko klientów.
Pomyślicie sobie, co by było, jakby taka szefowa za alkomat chwyciła i wykryła, że rzeczywiście % w organizmie B. krążą? Myślę, że raz przyłapana i wyrzucona dyscyplinarnie z pracy, miałaby nauczkę do końca życia, że może pora najwyższa się „ogarnąć”.
Wniosek jest prosty - do picia trzeba mieć silną wolę, by wiedzieć kiedy przestać, albo srogiego szefa, który nas wyrzuci dyscyplinarnie.

poniedziałek, 12 września 2016

Jesienne lato, czyli ufff jak gorąco!

Wrzesień.
Miesiąc końca wakacji, czerwonych liści, kasztanów i jarzębiny.
Okres niezbyt gorący, przypominający o nadchodzącej niebawem zmianie pory roku.
Jesienna aura kojarzona z kałużami, kaloszami, herbatą z imbirem i cieplejszymi kurtkami.
Tymczasem wrzesień roku 2016 wprawia nas od samego początku w istne osłupienie.
Już od poranku temperatura 50 stopni Celsjusza w słońcu, a 30 stopni w cieniu.
Żar i spiekota z nieba niczym na wczasach w ciepłych krajach.
Sezon lodowy i zimno-napojowy w pełni.
Miejskie baseny, parki i skwery wypełnione po brzegi opalającymi się w kostiumach kąpielowych ludźmi.
Króluje strój lekki, przewiewny.
Brak śladów kurtek czy szali, a tym bardziej kaloszy.
Co to się dzieje się ja pytam?
Czy czasem nie cofnęliśmy się wszyscy razem kilka miesięcy wstecz?
To wrzesień czy czerwiec w końcu jest?
Nie twierdzę, że lato w środku września jest rzeczą złą, ale coś mi to po prostu nie pasuje.
Gdzie ten deszcz, gdzie kałuże, gdzie wieczory z gorącą herbatą się ja pytam?
A może oto jesteśmy właśnie świadkami epokowego załamania pogody i pojawienia się tzw. ociepleń klimatycznych?

poniedziałek, 5 września 2016

Przeklinam, więc jestem lepszy?

Przeklinanie.
Brzydkie mówienie.
Łacina podwórkowa.
Chyba nie ma na świecie osoby, która w swoim życiu by choć raz nie przeklinała.
Zgodnie bowiem ze statystykami przynajmniej dwa razy dziennie – w sytuacjach stresowych 10 razy tyle – zdarza się nam spontaniczne powiedzenie czegoś „brzydkiego”.
Przeklinanie zwykle często gęsto idzie w parze ze złym humorem, negatywnym nastawieniem czy po prostu stresem.
I – wbrew ogólnemu mniemaniu – dotyczy tak naprawdę osób bez względu na stanowisko jakie zajmują.
Dyrektor, księgowa, sekretarka, sprzątaczka…
I niestety coraz częściej także i dzieci…
Ot sytuacja wyjęta z życia.
Jechałam sobie w piątek tramwajem i jak zwykle wyjęłam książkę, aby poczytać sobie.
Mimo szumu mijających mnie osób wysiadających i wsiadających oraz stukotu kół po szynach czy hulającego wiatru jakoś potrafiłam się skupić z i z zapartym tchem przeleciałam kilka stron dzieła.
Już miałam odpłynąć w kolejnej stronicy i dać się porwać – wraz z mym literackim bohaterem – przerażającemu psychopacie, gdy wtem do mych uszu dobiegła bujna konwersacja prezentująca się mniej więcej w ten sposób:
- No i k* ja Cię p* j* stara zabroniła mi jechać na tę imprezę. No dziwka no po prostu ja j*.
- Stary nie przesadzaj może jeszcze zmieni zdanie.
- Nie znasz tej p*. P* suka.
Dyskretnie odwróciłam się za siebie – podobnie jak połowa wagonu przede mną – i o mało nie spadłam z krzesła, na jakim siedziałam.
Prowadzącymi ową jakże bogatą konwersacje było stojących nieopodal dwoje dzieci płci męskiej, na oko lat 10, którzy, rzuciwszy plecaki na podłogę, tkwili sobie przy poręczach tramwajowych i nie robili sobie nic z gapiącym się nań współpasażerów.
Nie wiem jak się dalej potoczyła ta dyskusja i na czym w końcu stanęło w rozważaniach, gdyż chłopaki – określenie chłopcy nie bardzo do nich pasowało – nagle plecaki w dłoń chwyciwszy, wysiedli zaraz na następnym przystanku.
Po ich wyjściu przez chwilę w wagonie panowała aż dzwoniąca cisza, którą szybko zakłóciło wtrącenie:
- Co za czasy, co za wychowania brak…
I tu pojawia się pytanie: po co dzieciom w tym wieku używanie języka tak wulgarnego?
Czy przez to czują się lepsi, starsi, ważniejsi?
Czy oni w ogóle rozumieją znaczenie słów, które wypowiadają?
Czy tylko naśladując swoich – o zgrozo – rodziców chcą wzbudzić tzw. respekt w towarzystwie?

wtorek, 30 sierpnia 2016

Po co nam szkoła?

Większość młodych osób, zapytanych o to, co ich denerwuje najbardziej i sen z oczu spędza co rano, odpowiedziałoby pewnie, że szkoła.
I to nie chodzi o budynek sam w sobie – choć niektóre placówki edukacyjne czasy świetności przeżywały w latach PRL i teraz wyglądem przypominają bardziej stacje nicości niż kolebki edukacyjne – ale o sam fakt przychodzenia do niego.
Bo po co taki młody człowiek, pełen życia i pomysłów na siebie, ma wstawać bladym świtem dzień w dzień i z torbą pełną książek pędzić do tej szkoły?
Na co mu te sprawdziany, prace domowe, ćwiczenia i zaliczenia?
Czemu musi siedzieć w klasie bez ruchu, cicho i grzecznie i słuchać jak mówią do niego jacyś ludzie i coś jeszcze od niego wymagają?
Czy nie lepiej byłoby ten czas przeznaczyć na coś innego, np. gry komputerowe, czy zabawę z rówieśnikami?
Ano podobne pytania pojawiają się od zarania dziejów i pojawiać się będą dalej.
I tak naprawdę, odpowiedź na nie, poznajemy dopiero, jak dorośniemy.
Gdy po skończonej edukacji staniemy oko w oko i nos w nos z wyborem naszej drogi życiowej, z wyborem studiów, szkoleń, pracy.
Gdy wiedza teoretyczna i praktyczna, zdobyta podczas liceum, studiów, technikum, będzie weryfikowana po prostu w naszym codziennym życiu.
W pracy, w domu.
I wtedy to, gdy po latach, nasze własne dziecko, idące do pierwszej klasy, zapyta się nas z żałością w głosie, po co mu ta głupia szkoła, będziemy w stanie mu odpowiedź.
Że uczymy się nie dla ocen, nie dla rodziców, nie dla społeczeństwa.
Uczymy się tak naprawdę dla samych siebie, po to, by dobrze zdać maturę, iść do technikum/na studia, i mieć w przyszłości dobrą pracę, która pozwoli nam na utrzymanie własnej rodziny.
A Tobie po co jest potrzebna szkoła?

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Typy urlopowe, czyli jak najczęściej spędzamy wakacje

Sezon urlopowy powoli dobiega końca.
Ostatni szczęśliwcy jadą, lub właśnie z urlopu wracają.
Czas zatem na podsumę najchętniej wybieranych opcji odpoczynku.
Typ pierwszy – wakacje all inclusive
To opcja idealna dla osób na co dzień zajętych i przytłoczonych codziennymi obowiązkami w pracy, którzy w czasie wakacji pragną jedynie spokoju i tzw. nicnierobienia. Na szczęście całą stroną organizacyjną naszego słodkiego urlopowego czasu zajmują się w tym wypadku biura podróży. Naszym zadaniem jest jedynie wybranie terminu, kierunku wyprawy oraz – oczywiście – pokrycie kosztów. To wszystko jednak wydaje się niczym w porównaniu z atrakcjami samego wypoczynku all inclusive. Możemy jeść i pić co tylko dusza zapragnie, leżąc na plaży 24 godziny na dobę z zamkniętymi oczami. Dodatki typu: leżak, krem z filtrem, parasol i drink z palemką zapewnione przez organizatorów wycieczki jako tzw. zestaw startowy. Opcja niekoniecznie polecana dla osób dbających o linię – przytycie kilku kilogramów gwarantowane – i nie lubiących rutyny – spacerek na plażę i do hotelu raczej mało ambitny jest.
Typ drugi – wakacje na działce
Własny kawałek ziemi gdzieś za miastem. Skromnie, swojsko, bez przepychu. Ot kilkaset metrów kwadratowych ziemi ogrodzonych siatką. Do tego trawka, drzewka owocowe i mały, drewniany domek. Cisza – jeśli sąsiedzi są kulturalni – spokój – jeśli sąsiedzi nie robią awantur – i świeże powietrze – jeśli sąsiedzi nie palą śmieci. Różnorodność rozrywek i atrakcji: spacery po lesie, wycieczka do sklepu, wyprawa na grzyby, polowanie na komary i muchy. Opcja w sam raz dla osób lubiących obcowanie z naturą, którym nie potrzeba wiele do szczęścia.
Typ trzeci – wakacje impreza
Od rana do wieczora huk muzyki i brzdęk kielichów wypełnionych po brzegi tanimi trunkami. Ból nóg, ból głowy, ból generalnie wszystkiego. I tak co dzień o poranku. Jedzenie mało bogate w substancje odżywcze, napoje niezbyt dobrze wpływające na prawidłowe funkcjonowanie trzustki i wątroby. Możliwość przenosin z jednego miejsca imprezowania do drugiego. Opcja dobra dla osób młodych, szczególnie studentów, którzy muszą się wyszaleć przed nadejściem kolejnego roku ciężkiej nauki.
Typ czwarty – wakacje ekstremalne
Skok na bungee, wyścig z tygrysami, lot spadochronem, polowanie w dżungli na dzikie zombie. Luksusowo, niekonwencjonalnie, niesztampowo. Konieczność posiadania mocnych nerwów i solidnej porcji wykupionego ubezpieczenia na życie. Opcja raczej dla osób majętnych, którzy żyją chwilą i lubią tzw. egzystowanie na krawędzi.
A Wy jakieś typy byście jeszcze dodali do listy?

sobota, 6 sierpnia 2016

Refleksje z okazji 10 rocznicy blogowania

10 czerwca 2016 roku minęło 10 lat od momentu założenia tej strony.
3650 dni, 87600 godzin, 5256000 minut i 315360000 sekund.
Tyle czasu istnieję już w sieci jako Karia18.
I nie wyobrażam sobie, żeby miało być inaczej.
Ten blog ukształtował mnie i moją osobowość, sprawił, że uwierzyłam w siłę słowa, w moc sprawczą jaką mam jako autor.
Ten blog otworzył przede mną nowe możliwości, sprawił, że zaczęłam sięgać po więcej, że otworzyłam się na nowe.
Wręcz na lepszą wersją samej siebie.
Moja osobowość i dusza blogerska rosły z każdą kolejną notką i historią opisaną na tym blogu.
Dojrzewały we mnie, kumulowały się, po czym – same z siebie – zostawały przelewane na wirtualne kartki papieru.
To tu właśnie zostawiłam część siebie, tu ukruszyłam każdą z cząstek własnego życia.
Radość, śmiech, miłość, żal, smutek, rozpacz, niepewność, strach.
Tu, na łamach tej strony leczyłam pisaniem złamane nastoletnie serce.
Tu cieszyłam się ze zdanej matury, pomyślnego dostania się na studia.
Tu oblewałam obronę prac dyplomowych czy zdany egzamin na prawo jazdy.
Ten blog wysysał ze mnie różne emocje i te dobre i te złe, sprawiając, że – niejako – dzieląc się nimi, z obcymi ludźmi z całego prawie świata, było mi lepiej, było mi lżej.
Ot – ekshibicjonizm, ktoś powie.
Ot żałość wylewać tak swe smutki do sieci, miast do przyjaciół zwierzać się z tego, co boli.
Może i tak, ale – paradoksalnie – łatwiej płakać do obcego, niż do bliskiego człowieka.
Wy, Czytelnicy, na początku nieznani całkiem, w miarę upływu czasu, staliście się dla mnie jak jedna Wielka, Blogowa Rodzina.
Dobre słowo, ciepły komentarz, uśmiech emotikonowy…
Niby nic, ale dla Autora to bardzo wiele znaczyło.
Po tych wszystkich latach czasem się zastanawiam co tam z Wami się dzieje.
Z biegiem czasu wiele znanych mi przez lata blogów nagle wygasło śmiercią naturalną lub zostało usuniętych.
Pytam się co z Wami, co z Moą, Ametką, Tomkiem, Beringo, Sadosią, Pawłem, Promykiem…
Wiem, że gdzieś tam jesteście i życzę Wam, żebyście powrócili ponownie do blogowego świata.
Bo bycie blogerem nie ma daty ważności, jak bilet okresowy, na miesiąc czy dwa.
Blogerem się jest już na zawsze, do końca życia.
To pasja, która nie znika, to tchnienie tworzenia.
Mój ukochany autor Widnokręgu Kamienia na Kamieniu, W. Myśliwski, pisał:
„Słowa same poprowadzą. Słowa wszystko na wierzch wywleką. Słowa i z najgłębszej głębi wydrą, co gdzieś boli i skowycze. Słowa krwi upuszczą i od razu lżej się robi (…). Bo słowa to wielka łaska. Cóż ma człowiek tak naprawdę więcej prócz słów dane? I tak nas wszystkich czeka kiedyś wieczne milczenie, to się jeszcze namilczymy. Może przyjdzie nam ściany z bólu drapać za najmniejszym słowem. I każdego słowa niewypowiedzianego na tym świecie do siebie będziemy jak grzechów żałować (…). A ileż takich słów niewypowiedzianych zostaje w każdym człowieku i umiera razem z nim i gnije z nim, i ani mu potem w cierpieniu nie służy ani w pamięci. To po co jeszcze sami sobie zadajemy milczenie?”
Bloger zatem, który nie pisze i słowa dusi w sobie, marnieje, jest niepełny.
Korzystajmy zatem z mocy słowa, jaką w sobie posiadamy.
Bądźmy dumni z tego, że blogujemy.
Pamiętajmy o tym zwłaszcza 31.08.2016, w Dniu Blogera, w Święto Bloga.
Blog nam daje wiarę, że nasza historia nie zniknie, nie zbladnie jak papier wśród setek innych podobnych.
Bo słowo zapisane, słowo opublikowane, będzie żyło wiecznie.

wtorek, 2 sierpnia 2016

Twoja mamusia to zdzira, czyli o pewnej kochającej się rodzince…

Nie jestem z natury wścibska.
Nie podsłuchuję bowiem nikogo specjalnie.
Nie posiadam też jakiegoś super wzmacniacza dźwięku czy telepatycznego czytnika myśli, aby słuchać najnowszych ploteczek dookoła.
To ludzie sami, poprzez swoje głośne zachowanie, opowiadają mimochodem historie, jakie raczej woleliby zachować dla siebie.
Ot przykład z dnia dzisiejszego. Jak co rano idę sobie jedną z głównych ulic mego miasta w kierunku pracy. Relaksuję się jak mogę tym moim małym spacerkiem przed rozpoczęciem korporacyjnych obowiązków. Warunki zewnętrze sprzyjają miłej przechadzce: przyjemna pogoda, lekki wietrzyk, słoneczko, i cichy szum rozmów mijających mnie ludzi.
Ten idyliczny iście moment zakłóca nagle dwoje donośnych głosów w tle.
Jaki krzyk, jakiś płacz, jakaś kłótnia.
Słowa: zdzira, dziwka, puszczalska, padają jedno za drugim…
Dyskretnie przerywam swoją wędrówkę i zerkam mimochodem za siebie.
W moim kierunku podąża bardzo szybko, biegiem wręcz, pewna gestykulująca zawzięcie i krzycząca na siebie para z dzieckiem.
Kobieta (farbowane blond włosy niepierwszej świeżości, różowe dresy, długie paznokcie i mocny makijaż) i mężczyzna (dres wyjściowy, włosy na żel, kolczyki na twarzy, tatuaże), na oko w okolicach 20 roku życia, przekrzykują jedno drugiego, popychając siebie – i innych ludzi przy okazji – i przepychając się po całej szerokości ulicy.
Ich córka (blondyneczka z loczkami, z jakieś 4 latka, różowa sukieneczka, słodka minka) ciągnięta za rękę przez ojca, najwyraźniej nie nadąża za rodzicami. Małe nóżki nie dorównują wielkim krokom dorosłym…
Ojciec dziecka, widząc, że córka ociąga się, przerywa bujną konwersacje z jej matką, zwracając się do dziecka słowami:
– Zasuwaj skarbie szybciej, bo nie chcesz chyba, żeby Twoja mamusia zdzira poleciała się zaraz poskarżyć swemu kochankowi alfonsowi, jak to jej smutno i ciężko, bo Twój tatuś nie umie dziecka wychować…
Na to jakże dobitne oskarżenie mama dziewczyna splunęła pod nosem, po czym odparła:
- Goń się ćwoku, on ma przynajmniej jaja i pieniądze.
W tym oto momencie przełomowym, owa wesoła rodzina minęła mnie na ulicy i poleciała dalej w swoją stronę, kontynuując burzliwą rozmowę w podobnym, krzykliwym klimacie jak wcześniej.
Nie wiem zatem jak ich historia potoczy się dalej.
Czy zdradzany mężczyzna zostawi kobietę?
Czy rozrywkowa kobieta odejdzie z kochankiem?
Czy mimo wszystko zostaną ze sobą, by wzajemnie oskarżać się dopóki starczy im sił?
Jedno natomiast mogę stwierdzić na pewno: ich dziecko nie będzie miało szczęśliwego dzieciństwa…

poniedziałek, 25 lipca 2016

Smutno Ci? To może pokochaj siebie!

Żyjemy w czasach, gdzie obecnie wygląd – a nie duszę i piękno wewnętrzne człowieka – stawia się na pierwszy miejscu. To jak się zaprezentujemy wśród znajomych, na imprezie, pracy czy nawet w domu wpływa na ocenę naszej osoby.
Opinia i ocena innych to tylko wierzchołek prowadzący do góry lodowej pełnej kompleksów. Idealna kolega, koleżanka, czy szef nie zamienią się bowiem nagle ciałami z nami, tak aby jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki życie stało się lepsze.  Najważniejsze w tym wszystkim jest to, czy dobrze czujemy się sami ze sobą. Zastanówmy się: ile razy, podczas porannej toalety, spoglądamy w lustro i mówimy pod nosem, coś w stylu: nie no masakra, ale ja wyglądam okropnie…
Brzmi znajomo? Oczywiście, że tak. Statystyki przeprowadzone w ostatnich latach udowadniają, że co druga osoba ma problem z akceptacją siebie. Po takich faktach nie ma co się dziwić, że narodową chorobą Polaków jest depresja, zataczająca coraz szersze koło. A od depresji wiedzie prosta droga do innych przypadłości takich jak alkoholizm, zaburzenia żywieniowe, ataki paniki…
Jak zatem radzić sobie w tym świecie pełnym rekinów krzywdzących opinii, czyhających tylko na to, by ostrymi zębami wgryźć się nam do głowy i sprawić, że poczujemy się gorsi?
Jest na to prosta rada. Niby banalna, niby przerysowana, niby infantylna, ale najskuteczniejsza.
Pokochajmy siebie! Zamiast walczyć i być przeciwko sobie, swemu wyglądowi, charakterowi – pogódźmy się z tym. Zaakceptujmy po prostu to, co w nas jest. I wady i zalety. To one sprawiają przecież, że jesteśmy sobą, jesteśmy oryginalną jednostką, a nie typową Imciową Kowalską w rozciągniętym swetrze, z przypalającym się papierosem w ustach i trwałą ondulacją na głowie, z pięcioma pieskami ciągniętymi na spacer co rano.
Bo dopiero, gdy pokochamy siebie samych, możemy być panami własnego losu. W przeciwnym razie – gramy w sztuce kogoś innego (scenariusz rodziny, szefostwa, znajomych), niczym marionetki pociągane mściwie za sznurki w przypadkowej kolejności… Bez ładu i bez składu.
A tak egzystować chyba nie chcemy.

poniedziałek, 18 lipca 2016

O (anty)niespodziance, czyli tabletki hormonalne nie takie skuteczne…

A. jest z chłopakiem od ok. 3 lat.
Oboje są osobami dość długo pracującymi zawodowo, mają po 28 lat, od ponad roku mieszkają razem.
Zaczęli powoli planować wspólną przyszłość, co prawda na razie bez dzieci, bo „za wcześnie na to i nie ta pora”.
Aby scementować związek postanowili wyjechać na kilka miesięcy za granicę, aby dorobić się nieco.
Przydałoby się kupić własne mieszkanie, auto, czy po prostu trochę odłożyć na ciężkie dni.
Do wyjazdu pozostało naprawdę mało czasu.
Wszystko było zapięte na ostatni guzik.
Pakowanie, planowanie, porozumienie w dotychczasowej pracy o tzw. bezpłatnym urlopie.
Wydawać by się mogło, że nic nie pokrzyżuje ich planów, gdy wtem się okazało, że A. jest w ciąży.
Jak to, co to, pewnie wpadka!
Zdarza się, ludzka rzecz, że czasem zmysły przejmują kontrolę.
Ano w tym wypadku była to istna antykontrola…
Mianowicie, miesiąc przed planowanym wyjazdem zarobkowym, A. zdecydowała przejść się na kurację hormonalną, aby kwestie spontanicznych porywów miłosnych nie ograniczały ją i jej chłopaka podczas zagranicznych eskapad.
Wizyta u pani ginekolog była szybka i bezbolesna – ot A. zbadała, tabletki antykoncepcyjne dobrała, zaleciła regularność w ich przyjmowaniu…
… i tak oto po mniej więcej dwóch tygodniach od zażywania tabletek, podczas pewnego romantycznego wieczoru doszło do zapłodnienia.
Z początku A. nie wierzyła.
Przecież to nie możliwe, przecież tabletki to prawie 99% skuteczności w działaniu!
Dopiero czwarty z rzędu pozytywny test ciążowy i badanie USG potwierdziło, że w przypadku antykoncepcji, u A. ów 1% okazał się być wyjątkiem od reguły.
I tak oto, początkowy wyjazd zarobkowy we dwoje, stał się niespodziewaną podróżą życia rodzinnego z dodatkowym pasażerem, niejako ” na gapę”.

niedziela, 10 lipca 2016

Jak to jest być szefem?

Gdyby ktoś 8 miesięcy temu powiedział mi – nawet w żartach – że będę dyrektorem placówki, gdzie pracuje, bym go niechybnie wyśmiała.
I jak przypomnę sobie teraz ów okres, kiedy tak właśnie myślałam, to jeszcze bardziej mi się uśmiech ciśnie na usta… gdyż właśnie dokładnie 8 miesięcy temu nastąpiła pewna zawodowa zmiana w moim życiu.
Jak to wszystko się stało?
Ano po trzecim dyrektorze w przeciągu trzech lat mojej kariery, na czwartego wybrano… mnie.
I tak oto zostałam szefem.
I to nie z tego, że byłam – zaraz po byłym dyrektorze – osobą w firmie najdłuższą stażem, czy mającą jakieś szczególne zdolności przywódcze.
Zostałam szefem, bo nikt inny nie chciał podjąć się tego ryzyka.
Bo to odpowiedzialność, bo stres, bo nadgodziny, bo zarządzanie, bo HR, rekrutacja, mnóstwo papierologi, rozliczanie, księgowość i pieniądze, i ponad 40 osób, którymi trzeba zarządać.
Czy się nie bałam?
Jasne, że się bałam.
Tylko głupi by trwogi nie czuł.
Ale na równi ze strachem, wiedziałam, wręcz czułam w duchu, że to jest to, że nastał ten właśnie moment na zmianę, której tak bardzo pragnęłam i na którą tak czekałam.
Że Nowy Rok dał mi szansę na sprawdzenie się, na pójście dalej, i że jeśli nie przezwyciężę niepewności i nie zaryzykuję, to zawsze będę tego żałować.
A ja stwierdziłam, a co mi tam, wchodzę w to!
I tak oto od ponad 7 miesięcy jestem sobie szefem.
I zarządzam placówką i mnóstwem ludźmi.
Przeprowadzam rekrutację, rozdzielam obowiązki, wysyłam na urlopy, wydaję zgody/zakazy.
Ganię i chwalę, gdy jest potrzeba.
I powiem Wam, że mi się to strasznie podoba!
Mam zespół młody, mam zespół, który się zna i który mnie wspiera.
I choć czasem nie jest łatwo, bo są sytuacje napięte, gdzie mam ochotę wyć i miotać ogniem i często-gęsto w nocy śnią mi się koszmary i praca, to wiem, że gdybym ponownie miała stanąć przed decyzją czy być czy nie być szefem, to bym zrobiła tak samo, jak 8 miesięcy temu.
W jednej bowiem chwili całe moje życie zmieniło się o 180 stopni.
Z osoby podlegającej komuś, stałam się nagle rządzącą.
Opuściłam swój bezpieczny azyl znanych mi na pamięć obowiązków, w których tkwiłam ponad 3 lata.
I nie żałuję.
Bo na tym właśnie polega życie.
Bo aby do czegoś w życiu dojść należy wyjść poza własną strefę komfortu.

niedziela, 12 czerwca 2016

Anoreksja – refleksje po 10 latach od choroby

Gdy byłam w wieku mniej więcej 14 lat, zapadłam na anoreksję.
Wszystko zaczęło się książkowo – ot młode dziewczę, trochę przy kości, wyśmiewane z powodu powolności i nieudolności postanawia być fit.
Przechodzi na dietę, mniej je, dużo ćwiczy, biega.
Kilogramy idą w dół, dziewczę wygląda coraz lepiej i zgrabniej, ale jest mu ciągle mało.
Dochodzą głodówki, tabletki na przeczyszczenie, wyrzucanie jedzenia do kosza na śmieci/toalety.
Waga, dieta, jedzenie…
Wszystko łączy się w błędne koło, uniemożliwiające swobodne myślenie i egzystowanie.
Zaniepokojeni rodzice biorą dziewczę do lekarza, gdzie diagnoza jest oczywista.
Anoreksja, paranoja antyjedzeniowa, jadłowstręt.
Dziewczę ma do wyboru – ale wyschnie na wiór i odleci w siną dal jako proch, albo się ogarnie i weźmie za siebie.
Po ciężkiej walce z samą sobą wola życia i walki zwycięża.
Mija kilka, kilkanaście lat.
Choroba minęła, ale nie wygasa.
Co zostało mi z dawnych, głodowych czasów?
- wstręt do wagi/ważenia się. Nie mogę mieć w mieszkaniu sprzętu do pomiary masy ciała. W sklepach również przechodzę z dala od półek ze zdrowym stylem życia. Bo samo wspomnienie nałogowego ważenia boli,
- awersja do rozmów, pogawędek o odchudzaniu typu: „Kowalska się odchudza, Nowak się odchudza. A Ty , czemu nie gadasz z nami o dietach?” No szlak wtedy trafia na takie pogaduszki. Jak bym im wypaliła, że wszystkie diety świata tego miałam w jednym palcu i znałam na pamięć tabele kaloryczne, to by zaraz jedna z drugą zamknęła,
- słaby wzrok i arytmia serca. Nie dziwota, że od głodówek wszystko się psuje i rozpada. Jak miałam dobry wzrok w gimnazjum, tak potem się był zepsuł. Teraz mam -4,5 i to wcale nie jest przyjemne… Puls mam również nierówny, serce bije niewymiarowo. Ot uroki odchudzania,
- lęk przed powrotem choroby. To jest chyba najgorsze… Gdy mam doła, gdy mam kiepski humor – zjem sobie batonika, czekoladkę… A potem mam wyrzuty sumienia, że mi tyłek rośnie i znowu będę gruba jak dawniej.
- uraz do komentowania mojego wyglądu/sylwetki. „O Kario, schudłaś? Przytyłaś? Lepiej wyglądasz?” Uwierzcie mi, nie ma nic gorszego niż gadka do byłej anorektyczki, że przytyła. Bo zawsze gdzieś w takiej anorektyczce, drzemie budzik ostrzegawczy, który może się obudzić pod wpływem takich słów…
Tak więc liczcie się ze słowami.
Niewinna czasem dyskusja/aluzja osobie przy kości może zmienić całe jej życie.
Tak jak to się stało w moim przypadku.
- Jaka ta Karia gruba – ktoś kiedyś rzekł.
-Gruba? Nigdy więcej! – powiedziałam sobie gdy miałam lat 14… i zachorowałam na anoreksję.

sobota, 19 marca 2016

Marcowy czas

Dni mijają, a ja z nimi.
Noc, poranek. Świt i zmierzch.
Pomiędzy jedną wiadomością a drugą, buduję nieświadomie zalążki mięśni trwania.
Zmieniłam się. Na lepsze chyba. Ot jestem spokojna, wewnętrznie ukojona.
Przestałam tak gnać na nieuchwytnym. I jak tylko nabrałam dystansu i ogłady, wszystko co dobre, samo przyszło.
Uśmiecham się sama do siebie.
W końcu słonce za oknem. I w duszy.