sobota, 13 grudnia 2014

Paranoja drogowa…

Czwarte podejście do prawa jazdy się zakończyło porażką.
Podobnie jak trzy poprzednie.
Czuję złość na wszystko i wszystkich, ale głównie na samą siebie za rozemocjowanie, za niewyspanie, za stresowanie się, za robienie głupot na egzaminie…
Trafiła mi się bowiem ta sama egzaminatorka co wcześniej.
Dostałam identyczną trasę.
I – o ironio losu – zrobiłam podobny błąd jak na podejściu trzecim.
Ot błahostka – wjazd do bramy przodem i zawrót tyłem.
Ucieszona, że przecie to wszystko wiem i umiem, zagapiłam się, zatraciłam, nie zauważyłam jadącego zza przeciwka auta i – cofając – wymusiłam na owym pojeździe pierwszeństwo.
Zamiast uspokoić się, zatrzymać, ochłonąć i poprosić o drugą próbę zrobiłam z siebie debilkę drogową…
A tymczasem wysiadłam z auta z wynikiem negatywnym.
Gotuję się w sobie.
Zewnętrznie i wewnętrznie.
Zastanawiam się w ogóle, czy dalsze podejścia mają sens.
Czy nadaję się w ogóle na kierowcę, skoro tak prostego manewru, ćwiczonego stokroć, nie umiem zrobić poprawnie…

sobota, 8 listopada 2014

Potyczek drogowych ciąg dalszy…

I nie zdałam tego głupiego egzaminu szosowego. Oblałam nie raz, ale już dwa razy…
Pierwszy raz przez stres i 10 cm wystającego nieprawidłowo boku auta zza linii w tzw. rękawie, drugi raz – przez wariata drogowego, co mi drogę zajechał.
Myślałam, że to już będzie za mną, że się uporam z tym jak najszybciej i będę miała z głowy.
No i dupa i nie się nie udało…
Muszę czekać na kolejny termin.
Wydać następne pieniądze.
Co za paranoja w tym kraju się dzieje, to zakrawa o pomstę do nieba.
Żeby młody człowiek, po studiach, wypruwając żyły i harując za najniższą krajową, musiał jeszcze wydawać grube tysiące na papierek plastikowy, pozwalający na prowadzenie auta i to jeszcze z ograniczonym terminem ważności.
Niby że względy bezpieczeństwa, że badania, że sranie w banię.
Co z tych ostrożności, skoro jak byli pijacy i wariaci drogowi tak będą?
Czemu nie ma po prostu kar surowszych i mandatów większych, tak jak jest w USA?
Piłeś, przekroczyłeś prędkość, miałeś stłuczkę – płacisz np. 10000 zł i tyle.
Masz nauczkę i więcej nie wsiądziesz za kółko po %.
A w Polsce?
Piłeś, dasz łapówkę 50 zł, jesteś posłem/senatorem/artystą masz immunitet, znajomości.
I jeździsz dalej zadowolony łamiąc przepisy drogowe, i wymyślając paradoksalnie nowe ustawy o zmianach w ruchu drogowym.
ZGROZO!

czwartek, 16 października 2014

Prawo jazdy, co sen z powiek spędza…

Od ponad już 3 miesięcy marzę o jednym i tym samym – o ukończeniu kursu prawa jazdy i zdobyciu wymarzonego dokumentu.
Odbyłam już szkolenie teoretyczne, przejeździłam pół miasta z instruktorem, przeszłam przez egzaminy wewnętrzne, nawet państwowa teoria już za mną.
Pozostał ten jeden, najważniejszy jeszcze kurs…
Kurs egzaminacyjny.
To już za tydzień.
7 dni.
I wszystko będzie jasne – czy nadaję się na kierowcę czy nie. Czy wygram ze złośliwością ulic, egzaminatora i skrzyżowań..
Nie mogę spać, nie mogę jeść, nie mogę bez emocji patrzeć na samochody z „L” na dachu.
Wszystko kojarzy mi się z jednym…
Nie sądziłam, że tak się tym będę przejmować; normalnie emocje gorsze niż podczas egzaminów na studiach…

niedziela, 5 października 2014

Odbijam się…

I odeszło lato, tak szybko i niepostrzeżenie, jak przybyło. Trochę słońca, trochę burz, trochę porywów serca i zawirowań z dziwnymi ludźmi w robocie.
A tak poza tym, to zwykła rutyna dnia codziennego, która już powoli dobija i wysysa siły witalne. Pragnienie zmiany, pragnienie osiągnięcia czegoś więcej, bije się wespół z myślami, że cała ta pogoń za materią i stanem konta jest ułudą i nietrwałością.
Wyjechać gdzieś daleko, zrobić coś dla siebie, odnaleźć sens swej egzystencji. Do tego wypadałoby wreszcie ogarnąć się emocjonalnie, ustatkować i osiąść gdzieś w ciepłej przystani. Chyba dojrzewam powoli do trwałości; dawny bowiem wstręt do zakorzenienia więzi emocjonalnych z kimś na stałe powoli zanika. Gdzieś, głęboko, głęboko, tlić się zaczyna nutka tęsknoty… Własny dom, rodzina, pies, ogródek, mąż, dziecko?
I tak odbijam się w myślach od mniej więcej trzech miesięcy, od ściany jednych marzeń, do drugich, szepcąc sobie w duchu, że jak tylko uporam się z tym głupim papierkiem na pozwolenie jazdy, to zacznę działać w kierunku lepszego jutra. By nie przespać życia, by nie zmarnować siebie, by nie żałować, że owszem „chciałam” ale nie „zrobiłam”.

piątek, 19 września 2014

Przez upór do marzeń…

Ma18 lat, rodziców lekarzy, wujka prawnika i własne stypendium.
 Nie uznaje komórek, Internetu, komputera. To niepotrzebne wynalazki, które marnotrawią czas, potrzebny do pochłaniania całą sobą wiedzy…Ważność informacji jest zawarta jedynie w opasłych tomach kolejnych wydań: Świata nauki” i encyklopedii z serii „Vademecum Lekarza”.
Korepetycje z 5 przedmiotów owocują wyraźnie na lekcjach. Zawsze gotowa, nauczona. Odpowiada nawet niepytana…
W perspektywie przyszłości widzi siebie jako chirurga z własną przychodnia i gabinetem. Matura to pestka, a na studiach bez problemu prawdopodobnie piąć się będzie po kolejnych szczeblach w drodze do pracy doktorskiej.
Czarne oczy zza grubych szkieł patrzą nieufnie na nowe znajomości. Czarne, ulizane włosy, pozbawione towarzystwa odżywek i markowych szamponów; ubrana w stylu lat zamierzchłych.
Z zasady unika imprez, wypadów do kina, na meetingi integracyjne. Wycieczki klasowe nie są przyjazne. Przyprowadzana do liceum przez mamę, odprowadzana w asyście babci.
Brak nastoletniej radości, uśmiechu, humoru. Uważana za „dziwoląga”, kujona. W ciągu 2,5 lat wspólnej nauki nie ma wciąż przyjaciół, tylko znajomych. Wiedza odgrodziła ja od „rozrywkowej części klasy”; wyalienowała ja. Lecz jej wszystko jedno.
Mimo tego, że kompletnie pozbawia się życia towarzyskiego, nigdy nie rozmawia o czymś innym niż o bieżących lekcjach z przedstawicielami płci przeciwnej z klasy…to jednak troszkę jej zazdrościć można. Bo wie, kim chce być, co chce robić.Rozum dał jej perspektywy na teraźniejszość i przyszłość.

piątek, 5 września 2014

Co mi zostało po anoreksji?

Jako 13/14 latka zachorowałam na ciężką, bardzo trudną do wyleczenia chorobą na duszy i ciele.
Anoreksja – bo tak brzmi jej imię – była ze mną przez kilka dobrych miesięcy. Podstępem i mimochodem opanowywała powoli całą mnie, ucząc głodówek, odchudzania się i wykrętów żywieniowych. Było źle, było słabo, było strasznie. Jednakże silną wolą i ogromnym wsparciem ze strony rodziców udało mi się przezwyciężyć szpony nałogu głodowego i ćwiczeniowego.
Od tamtych chwil minęło ponad 10 lat. Wydawać by się mogło, że wszystko ok, że to co złe minęło. Guzik prawda. Niektóre przywary z dawnych czasów pozostały…
Oto i one:
- wstręt do wagi/ważenia się. Nie mogę mieć w mieszkaniu sprzętu do pomiary masy ciała. W sklepach również przechodzę z dala od półek ze zdrowym stylem życia. Bo samo wspomnienie nałogowego ważenia boli,
- awersja do rozmów, pogawędek o odchudzaniu typu: „Kowalska się odchudza, Nowak się odchudza. A Ty , czemu nie gadasz z nami o dietach?” No szlak wtedy trafia na takie pogaduszki. Jak bym im wypaliła, że wszystkie diety świata tego miałam w jednym palcu i znałam na pamięć tabele kaloryczne, to by zaraz jedna z drugą zamknęła,
- słaby wzrok i arytmia serca. Nie dziwota, że od głodówek wszystko się psuje i rozpada. Jak miałam dobry wzrok w gimnazjum, tak potem się był zepsuł. Teraz mam -4,5 i to wcale nie jest przyjemne… Puls mam również nierówny, serce bije niewymiarowo. Ot uroki odchudzania,
- lęk przed powrotem choroby. To jest chyba najgorsze… Gdy mam doła, gdy mam kiepski humor – zjem sobie batonika, czekoladkę… A potem mam wyrzuty sumienia, że mi tyłek rośnie i znowu będę gruba jak dawniej.
- uraz do komentowania mojego wyglądu/sylwetki. „O Kario, schudłaś? Przytyłaś? Lepiej wyglądasz?”. Uwierzcie mi, nie ma nic gorszego niż gadka do byłej anorektyczki, że przytyła. Bo zawsze gdzieś w takiej anorektyczce, drzemie budzik ostrzegawczy, który może się obudzić pod wpływem takich słów…
Tak więc liczcie się ze słowami.
Niewinna czasem dyskusja/aluzja osobie przy kości może zmienić całe jej życie.
Tak jak to się stało w moim przypadku.
- Jaki ta Karia gruba – ktoś kiedyś rzekł.
-Gruba? Nigdy więcej! – powiedziałam sobie gdy miałam lat 14… i zachorowałam na anoreksję.

sobota, 30 sierpnia 2014

Pijana osa, czyli nie pij bo Cię skrzywi!

„Nie pij, bo będziesz chodził krzywo”
Nie pij bo wątroba ci odpadnie”
Nie pij bo zostaniesz bankrutem”
Każdy osobnik, po wysłuchaniu powyższych ostrzeżeń ma w sobie jakieś pojęcie o tym, co może przynieść naszemu zdrowiu wypicie ponadnormalnej ilości napoju wyskokowego.
Od kaca zaczynać, a na drgawkach pijackich kończąc.
To że alkohol źle wpływa na stan zdrowia człowieka wszyscy teoretycznie wiemy.
Ale co ze zwierzętami…?
XXX
Jakiś tydzień temu wybrałam się ze znajomymi na odkładanie od miesiąca spotkanie.
Po burzliwym powitaniu, których szczegółów zdradzać nie będę, jak zwykle zawędrowaliśmy w stronę głównej ulicy w mieście a stamtąd do pobliskiego ogródka piwnego.
Ja razem z innymi dziewczynami usiadłyśmy wdzięcznie na wolnych miejscach, a koledzy poszli zamawiać drinki.
Po powrocie gentelmenów, na naszym stole zagościło mrowie piw z sokiem, po czym i zaczęliśmy jeden z drugim i trzecią i czwartą burzliwą konwersację. Debaty niestety przerwało znienacka moje spostrzeżenie.
Otóż, do naczynia z piwem zaczęła dobierać się osa ( owad każdemu znany).
Chwilę pofruwała nad szklanką, po czym usadowiła się na jej brzegu z wyraźnym zamiarem „łyknięcia sobie „.
Jednak nic sobie nie popiła gdyż w chwili kiedy się zanurzyła nad piwem, dosłownie padła na stół niczym rażona piorunem. Parę sekund trwało zanim poderwała się do lotu, dziwnie chybotliwego.
Przyznam to wyglądało wszystko bardzo śmiesznie i długo chichotaliśmy się z tego zdarzenia.
Ale naraz wzięła mnie refleksja do rozważenia.
Skoro osa zrobiła się skacowana bez picia i miała wyraźne zadatki na szok alkoholowy,to czy to samo nie dzieje się czasem z nami po wypiciu czegokolwiek?
Trzeba nad tym pomyśleć.

sobota, 16 sierpnia 2014

Nie chcę pamiętać!

Lubicie wspominać?
Lubicie sięgać pamięcią wstecz do lat entych, lat młodzieńczych, lat pierwszej miłości?
Lubicie kartkować wyblakłe strony pamiętników, czytać dawne myśli, oglądać stare zdjęcia w rozpadających się albumach i marzyć co by było gdyby…?
Pewnie, że lubicie.
Naród Polaków jest sentymentalny.
Trzymamy stare kartki świąteczne, suszymy pierwsze otrzymane randkowe kwiaty, skrzętnie zbieramy listy szkolne, i chowamy gdzieś do szkatułek, by czas pamięci się nie zakurzył…
Ale ja tego nie robię.
Nie lubię pamiętać…
XXX
Zawsze byłam osobę, która żyje chwilę.
Liczy się tu i teraz.
Nie kiedyś, nie może, nie dawniej.
Już jako mały brzdąc, nie cierpiałam słuchać opowiadań babć i dziadków o tym, co było i minęło.
Gdy dorosłam , to się również nie zmieniło.
W liceum czy gimnazjum, nie podchodziły mi wspominki koleżanek czy kolegów o czasach młodości, czasach pierwszych sympatii czy zauroczeń.
Że to zostaje na zawsze, że nigdy nie wyblaknie, że w sercu będzie ślad po wszystkim i każdym, z którym to miało się styczność.
Ja nigdy tak nie chciałam.
Nie pragnęłam pamiętać…
Z biegiem czasu bowiem, i doświadczeń życiowych, wychodziłam z założenia, że to co było jest złe, jest be.
Kolejny chłopak, kolejna znajomość, kolejny przyjaciel…
Po co mi rozpamiętywać, że z kimś tak było, a z innym tak?
Dlatego też, gdy nadchodził czas rozstania, niewzruszenie kasowałam nr telefonów, smsy, rozmowy na gg. Wyrzucałam pamiątki, sprzedawałam prezenty.
Dawało mi to pewien rodzaj satysfakcji, że skoro kogoś tam nie mam, to ten ktoś nie będzie miał również mojej pamięci.
I będę wolna.
Bez zobowiązań…
Przyjaźń z byłym?
Kontakt z byłym?
Nie ma mowy.
Nie ważne, że związek trwał miesiąc, rok, czy dwa lata.
Zawsze postępowałam tak samo.
Zero pamięci, zero sentymentu.
XXX
Ostatnio znów postąpiłam podobnie.
Prawie trzyletni związek zakończyłam bez szczególnych łzawych przejść.
Setki smsów, maili, połączeń telefonicznych, czy upominków poszło w siną dal.
Wystarczyło jedno „delete”…
XXX
Nie chcę pamiętać, chcę żyć tym, co przyniesie los.

czwartek, 17 lipca 2014

Prawo jazdy, czyli o bardzo potrzebnej wiedzy teoretycznej…

Jak już większość z Was wie, zapisałam się byłam na kurs prawo jazdy dający.
Przede mną – myślę – jakieś trzy miesiące intensywnego ogarniania w teorii i praktyce przepisów i kodeksów drogowych.
Pomyślicie, przecie dopiero zaczęła a już się stresuje.
No cóż, może faktycznie jeszcze za wcześnie, abym wszystko przyswoiła od razu i wiedzą błyskała jak nasi panowie bracia na posiedzeniach sejmowych, jednakowoż wolę już coś niecoś obczaić.
A żem pilną osobą, obytą poprzez lata studiowania filologii ojczystej, ślęczenie nad formułkami da się przeżyć.
I tak oto zaczęłam od kilku dni powoli wdrażać się w różnego rodzaju zagadnienia.
Dowiedziałam się już np., że jak będę kiedyś świadkiem wypadku, w którym komuś odetnie palec, jestem zobowiązania ów palec przytulić do łona swego, a następnie owinąć w jałową gazę i w lód. Bo akurat noszę ze sobą lód w zapasowej lodówce przenośnej, a gazę – dobrze wyjałowioną – trzymam w kieszeniach spodni.
Pozostają w tematyce kraks drogowych, teraz już wiem, że jeśli jakaś persona, na moich oczach, zostanie potrącona, ale będzie wydawała oznaki życia, mam ją energicznie poklepać po twarzy i zapytać się „czy wszystko ok”. Ileż to czułości trzeba będzie okazać w takim spontanicznym klepaniu, aby potentat na denata ocknął się natychmiast po owym geście…
Kolejna ciekawa informacja będzie z kolei z zakresu tzw. wiedzy bardzo potrzebnej. Czy wiecie bowiem jakie wymiary ma tablica rejestracyjna? Nie wiecie? O jaka szkoda… A ja już wiem! Liczy sobie ona 520 na 114 milimetrów…
O ludu wszelki, mówię Wam, jak czytam niektóre zagadnienia czy przeglądam przykładowe pytania z testu teoretycznego, chce mi się wyć…
Po co mi ta wiedza o odciętych palcach, klepaniu trupa i tablicach rejestracyjnych?
To coś jak uczyć się na egzamin z literatury, kto był kochankiem ciotki z pierwszego rozwodu z murzyńskiej strony Sienkiewicza Henryka…

poniedziałek, 16 czerwca 2014

W promieniach lata

Maj minął tak szybko, jak nikłe słońca mignięcie w pochmurne dni…
Górska majówka, mały relaks, a potem nawał pracy i sajgon zapisowy..
Ani się obejrzałam, a już zawitał do nas czerwiec, zwiastun lata i nadchodzącego niebawem urlopu.
Cóż przyniosą nadchodzące dni?
No niestety na pewno nie spokój i wyciszenie…
Mimo pochłonięcia pracowniczego, karuzela chwil i emocji prywatnych nadal ma się dobrze, przerzucając mnie raz z jednej szali – radości – na drugą szalę – wątpliwości…
Ech, kobieto, puchu marny i niepewności pełny…

poniedziałek, 5 maja 2014

Na maj…

Maj to dobry miesiąc na postanowienia. Choćby takie prowizoryczne i banalne…
Znajdę lepszą pracę, bez nerwów i stresu i złych spojrzeń, zadbam o siebie, przestanę niezdrowo się odżywiać. I wyciszę się. Zarówno w duszy jak i w sercu. Znajdę spokój.
Będzie dobrze.

sobota, 5 kwietnia 2014

Jak zawsze…

Cóż.
Po raz kolejny się przekonałam, że wielkie zauroczenie miłosne i porywy ośrodka sercowego nie są dla mnie. Za szybko się zaangażuję, za bardzo sobie coś wyobrażę, za dziecinnie mamię samą siebie, że to coś będzie miało sens.
Kilka chwil, spojrzeń, uśmiechów interpretuję hiperbolicznie.,,
A potem przychodzi codzienność i rzeczywistość, i me ciche marzenia wraz z niewypowiedzianymi słowami i emocjami trafia szlak.
Jak w sumie u licha zawsze…
W sumie dziwne, że się do tego jeszcze nie przyzwyczaiłam i wciąż mam coraz już niklejszą nadzieję…
Że gdzieś tam ktoś jest równie porąbany emocjonalnie jak ja.

niedziela, 16 marca 2014

Refleksja liryczna

Niech przeszłość
zginie
i przepadnie
a serce zapomni co to lęk,
Tak…
A teraz,
niech niebo
spadnie
na mnie
tysiącem oczu
Twoich…

czwartek, 27 lutego 2014

W otchłani błękitu…

Zawsze miała słabość do niebieskiego.
Lazurowe niebo o poranku, okalające świat wzdłuż i wszerz.
Przejrzysta woda w strumieniu górskim, chłodna, nieskalana żwirem czy piaskiem.
Niebieskawe krople rosy na liściach paproci w zagajniku wiejskim.
Niebieski lakier do paznokci i niebieskie ubrania.
I jeszcze na dodatek pojawiły się te Oczy.
Głębokie, przejrzysto-lazurowe, o spojrzeniu, które napawa raz dreszczem, raz niepewnością.
Wzrok, który śni się jej po nocach i prześladuje za każdym krokiem, o każdym czasie i miejscu.
Wzrok, którego szuka w innych przechodniach…
Spojrzenie, które chce rozgryźć, ale które nadal jest dla niej tajemnicą…

piątek, 14 lutego 2014

O Walentynkach krótka refleksja…

Walentynki.
Święto miłości, słitaśności i… wielkiego szału.
Już nawet bowiem i po stronie startowej Google widać, że dziś nastał ów wspaniały dzień.
Wszędzie serduszka, kwiatuszki i zakochane pary.
Patrzące sobie w oczy, uśmiechające się do siebie.
Czułe słówka, wyznania…
Tak.
Cudownie.
Ja nie jestem zwolenniczką epatowania wszem i wobec, że kogoś kocham.
Nie potrzebuję do tego jakiegoś specjalnego święta, aby coś takiego celebrować. Zresztą , patrząc na moje – pożal się świecie – wielce tragiczne miłostki, jakoś w sumie nie miałam nigdy dane by w pełni cieszyć się tym 14-stym dniem miesiąca lutego.
Może gdyby to był Ten Jedyny Cudowny Wymarzony, może wtedy by było inaczej.
Może bym i ja radowała się tymi czerwonymi serduszkami i amorkami.
Może bym była wreszcie ukojona na duszy i w sercu…
Niestety wciąż nie mogę znaleźć sobie uczuciowej stabilizacji i latam z kwiatka na kwiatek w męskim sadzie.
Ciągle mi czegoś mało i ciągle szukam nowych doznań…
Kolejny kolega, kolejny przyjaciel.
Wielka miłość?
Dobre sobie…
Chciałabym się ogarnąć uczuciowo, ale nie mogę.
Nie potrafię.
Taka moja natura?…

wtorek, 28 stycznia 2014

Jak czesać długie włosy?

Dziś będzie nietypowo. Dziś będzie kosmetycznie.
Jestem posiadaczką długich włosów. Zapuszczane z troską od ponad roku, sięgają mi obecnie prawie do talii. Od zawsze chciałam takie mieć i mimo, że nie jest łatwo się takimi długimi włosami zajmować, to nie zamieniłabym je na żadne inne.
Jak wygląda u mnie rytuał mycia i czesania?
Przede wszystkim potrzebny mi jest dobry grzebień. Używam takie z szeroko rozstawionymi ząbkami, aby delikatnie acz stanowczo, pomógł mi rozplątać największe kołtuny.
Opiszę dzień z mycia włosów (a), jak i dzień bez mycia włosów (b).
Zasady czesania podczas podczas porannego mycia (a):
1. Przed myciem delikatnie dzielę włosy na dwie części i zaczynam rozczesywanie. Najpierw część górna (włosy do ucha) potem część dolna ( włosy od ucha), co by zniwelować kołtuny.
2. Po umyciu, mokre włosy rozczesują metodą tzw. głowy w dół. Czeszę tylko dolną część, górnej części nie tykam.
3.  Zaczynam suszenie chłodnym nawiewem, podczas którego włosy przeczesuję palcuma.
4. Gdy kudły są już suche – ostrożnie powtarzam procedurę czesania, według podziału włosy na dwie części z ptk. 1
5. Rozczesane włosy związuję w kitę, w której paraduję cały dzień. Kolejne czesanie odbywa się dopiero wieczorem, przed pójściem spać, według znanego już Wam schematu (podział włosów do czesania na część górna i dolna).
Zasady czesania w dniu bez mycia (b):
1. Przed wyjściem do robocizny czeszę włosy tak jak w ptk. 1 w dniu z myciem.
2. W pracy powtarzam powyższą czynność dwukrotnie – jeśli chodzę w rozpuszczonych, lub jednokrotnie – jeśli chodzę w związanych.
3. Po powrocie do domu, przed spaniem, znowu robię to samo.
Podsumowując: moje włosy są czesane około 3 razy dziennie.
Więcej nie mam potrzeby ich męczyć.
A Wy jak często czeszecie swe kudły?
Macie jakieś specjalne patenty grzebieniowo-szczotkowe?

niedziela, 12 stycznia 2014

Miód, cytryna i czosnek, czyli naturalny lek na przeziębienie.

Dwa tygodnie temu dopadło mnie masakryczne przeziębienie.
Ot przewiało mnie na Sylwestra.
Katar, kaszel, okropny ból głowy i gardła.
Nic tylko pewnie jakieś początku anginy czy czegoś w ten deseń.
Już miałam utonąć w łóżku i w bólu rozpaczy smarkać i kichać dopóki starczy sił, gdy wtem moja genialna babcia podsunęła mi pewien sprytny plan powrotu do zdrowia.
Mianowicie – kuracja naturalna napojem miód i cytryna, plus czosnek jako przegryzka.
Jako, że nie miałam wiele do stracenia, chyba tylko wirusy, podjęłam się jakże – mrożącego krew w żyłach – przedsięwzięcia.
Trzy razy dziennie, przez trzy dni, piłam napój składający się z 3/4 kubka wody przegotowanej, łyżki miody i wyciśniętego soku połówki z cytryny. Do tego kanapka z masłem i pokrojonym na drobno dwoma ząbkami czosnku.
W pierwszym momencie taka dawka witamin – szczególnie moc czosnku – powala człeka z nóg.
W końcu warzywo to jest istną bombą mikroelementową, w tym witamin C, B, a także potasu, żelaza i siarki.
Cytryna to również sroga dawka witaminy C.
Miód z kolei słodko stawia na nogi.
Zaczęłam taką kurację w czwartek, kiedy zaczynałam się czuć beznadziejnie.
W piątek było trochę jakoby lepiej, aczkolwiek dalej mnie gardło bolało.
W sobotę natomiast, gdy wróciłam z roboty, byłam już pełna energii.
A w niedzielę wszystko mi przeszło.
I to wszystko bez zbędnej chemii, proszków na przeziębienie czy zwolnień lekarskich.
Będę sławić pomysł mojej babci, który postawił mnie na nogi.
Teraz, ilekroć poczuję, że coś mnie bierze, zaczynam taką kurację.
I już żadne wirusy mi nie straszne!

piątek, 3 stycznia 2014

Nowy rok, nowy czas

I stało się.
Rok 2013 można zaliczyć do historii.
Jakieś małe podsumowanie minionych 365 dni?
Cóż, przede wszystkim najważniejszy fakt ubiegłego roku, to radosne napisanie pracy magisterskiej w trzy tygodnie, po którym to wiekopomnym zdarzeniu nastąpiła równie szalona obrona. I tak oto Karia zakończyła pięcioletnią edukację na FP.
Po obronie, pora znaleźć dobrze płatną pracę. Tak więc przez trzy miesiące owej roboty szukałam, a gdy takową znalazłam, tak siedzę w niej do dziś. W końcu pierwsza umowa o pracę to już nie żarty, nawet jeśli zajęcie to polega na tzw. mamieniu ludzkich serc i umysłów.
Jeśli chodzi natomiast sferę uczuciową roku 2013 to jest tak jak było, czyli bez zmian. Po kilku bowiem doświadczeniach bolesnych z przeszłości w zakresie wielkiego zakochiwania się, poprzestaję uparcie na związkach opartych na „lubieniu się” i koleżeństwie. I nic jakoś nie wskazuje, aby powyższy zwyczaj miał ulec zmianie.
Jest jeszcze jedno istotne zdarzenie roku 2013, o jakim muszę wspomnieć. To mój wielki powrót do blogowego świata.
Nie powiem, że było łatwo przestawić się na tryb pisania postów po prawie dwuletniej przerwie.
Ale dałam radę, trwam w tym i będę trwała.
Bo słowo blogera ma wielką moc sprawczą i może wirtualne góry przenosić.