wtorek, 24 grudnia 2013

„Nie wyśniłam Cię…”

Myślała, że to już wszystko za nią.
Że jej serce, tak wyzute przez wcześniejsze rozczarowania uczuciowe, nie zdolne jest kochać na nowo.
Że jest i będzie skazana na stagnację miłosną i bycie z kimś z przyzwyczajenia.
Myślała, że się już nigdy nikim nie zauroczy…
I wtedy pojawił się On.
Taki tam.
Ot, kolega z pracy.
XXX
Gdy Go zobaczyła pierwszy raz, nie spodobał się jej.
Zwykły, przeciętny, przemądrzały gość.
Coś na kształt pewnego lovelasa z przeszłości.
Wszędzie Go było pełno, nie sposób było nie słyszeć tego charakterystycznego głosu, śmiechu i docinków.
Zagadywał każdą pracownicę, każdej coś powiedział miłego, pożartował, poklepał po ramieniu i pędził w swoją stronę.
Z nią również złapał kontakt praktycznie od samego początku.
Przekomarzania się, docinki, uśmiechy.
Ale wszystko w ramach koleżeństwa – przynajmniej z Jego strony.
Jej głupie bowiem serce, spragnione działania, reagowało inaczej…
XXX
Zaczęła wyczekiwać na Niego.
Jak w gorączce trwała w napięciu, ilekroć zbliżała się „ta” godzina, kiedy miał przyjść do pracy. Specjalnie wtedy kręciła się w pobliżu, przypadkiem wpadała na Niego i zagadywała.
On czasem napisał, czasem zadzwonił, ot tak po koleżeńsku.
Czuć jednakże było pewne napięcie między nimi.
Ni to chemia, ni to porozumienie, ni to koleżeństwo.
Wszystko i nic.
Ale bez słów.
Ona mówiła jedynie oczami, wpatrzonymi w niego.
On zdawał się jej na to wezwanie odpowiadać.
XXX
Traf chciał, że umówili się razem na pewne koleżeńskie spotkanie w centrum miasta.
Czekała na to z nadzieją, że to być może wreszcie wyjaśni ich dotychczasowe, dziwne relacje…
Ale nic takiego się nie stało.
Pogadali, posiedzieli chwilę w nerwowej atmosferze.
I rozstali się jak para znajomych.
XXX
Po owym spotkaniu sam na sam, On zaczął jej unikać.
Ilekroć widział jej sylwetkę na horyzoncie, odwracał się i szedł w drugą stronę. Przestał ją zagadywać, zaczepiać.
Jakby na złość flirtował na jej oczach z każdą inną dziewczyną z pracy.
Gdy natomiast jakiś cudem udało się jej nawiązać rozmowę z Nim, zbywał ją krótkimi słówkami i ciszą…
A ona?
Cóż mogła zrobić.
Nie miała siły na dalszą walkę.
O uczucie, o wyjaśnienie, o Niego.
Nie wyśniła Go dla siebie.
Poddała się.
Zamknęła się znowu w sobie, by ponownie otulić swoje serce dawną skorupą…
XXX
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest przypadkowe.

piątek, 20 grudnia 2013

Zimowa ospałość

Naszła mnie ochota w dniu dzisiejszym, na podzielenie się z Wami refleksją pewną.
Odkąd nastał czas srogi, grudniowy i mroźny, coraz częściej przyłapuje się na poczuciu, że nic mi się nie chce.
Najchętniej bym tylko siedziała w domu, pod kocykiem, z kubkiem gorącej herbaty czy kawy i np. czytała książki.
Perspektywa wychodzenia na dwór, do ludzi, do robocizny, nie wydaje mi się fajna.
A jeszcze nie tak niedawno miałam wielką werwę do kontaktu z klientami, czy wspólpracownikami.
Z radością łaziłam na zakupy, na spotkania ze znajomymi, czy po prostu na tzw. szwendanie się.
Spontaniczność była moim drugim imieniem…
Teraz natomiast poruszam się jak automat nakręcany taką korbką.
Na żądanie robię uśmiech, na żądanie mówię żart, na żądanie z kimś rozmawiam.
Czuję się wypalona, bez werwy.
Z wielką niecierpliwością wyczekuję więc Gwiazdki i wolnego.
Być może to właśnie kilka dni urlopu jest mi potrzebnych, by odetchnąć i z nową energią zacząć działać.
Wy też tak macie teraz?
Czy tylko ja tak smęcę?

niedziela, 8 grudnia 2013

Zima to zło…

Zacznę na samym początku od tego, że bardzo nie lubię zimy…
Nie cierpię jak mi wieje, pada i chłodzi wszędzie.
Ja jestem człekiem ciepłokrwistnym.
Kocham bowiem ciepełko,lato, woń kwiatków i słoneczko.
Chłód i mróz jest wstrętny i ohydny…
Dlatego wyobraźcie więc sobie jak się poczułam, gdy dnia wczorajszego wieczorem wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, że sypie śnieg.
I to grubo.
Płatek za płatkiem płatka poganiał.
Od razu mi się zrobiło smutno na duszy, i aż musiałam zjeść jakiegoś batonika na pocieszenie i mówić sobie, byle do wiosny…
Wy też tak macie?
Czy wręcz przeciwnie, lubujecie się w zimie?

niedziela, 1 grudnia 2013

O doświadczeniu zawodowym.

Dziś trochę bardziej refleksyjnie będzie.
Porozmawiam z Wami bowiem o finansach…
5 lat temu, zanim zaczęłam pracować i zdobywać własne przychody, to zawsze, gdy potrzebowałam kasy szłam do babci, mamy tudzież dziadka. I żuliłam o kilka złotych polskich, że mi trza tyle i tyle.
I co najdziwniejsze nie czułam się z tym źle, mimo że od dawna byłam w wieku pracującym i powinnam była wcześniej już zacząć harówkę robotniczą jak przystało dorosłej osobie.
Mi się jednak nie chciało użerać się z pracodawcą i współpracownikami więc swe pierwsze doświadczenie w biznesie odwlekałam na czas przyszły.
Na drugim roku studiów się jednak zmobilizowałam.
Koniec darmozjadztwa!
Ruszyłam swoje cztery litery i prawie trzy miesiące poznawałam arkana handlu w sklepie obuwniczym…
Co przeżyłam nerwów i stresów to moje.
Co jednak zarobiłam własną, ciężką pracą to też moje.
Dalej była praca w sklepie perfumeryjnym.
Ciężka, stresująca, wyczerpująca, ale i dająca niezmierną satysfakcję.
W końcu świat kosmetyków to mój świat.
Kolejny przystanek na drodze kariery zawodowej?
Cóż, to już był nieco wyższy level, mianowicie pracowałam w call center przez ponad rok czasu.
Byłam również audytorem, copywriterem.
Aż wreszcie wylądowałam w szkole językowej, gdzie ludziom wciskam kursy językowe.
Co mogę rzec, po tych 5 latach bycia na rynku?
Że łatwo i sympatycznie nie jest.
Praca to nie studia, ani nie szkoła.
Nikt się nad nami nie będzie litował, ani przytulał.
Praca to odpowiedzialność, to liczne zadania do wykonania, to poczucie przynależności do firmy jak i do swego stanowiska.
No i najważniejsze nieco przyjemniejsze aspekty robocizny – własne pieniądze i niezależność finansowa.
To motywuje najbardziej.
Dlatego, choćby nie wiem jak było ciężko, zaciska się zęby i się haruje dalej.
Parafrazując słynne słowa Małego Księcia: „Jesteś odpowiedzialny za oswojenie się z pracą swoją…”
A u Was jak to było z pierwszymi doświadczeniami na rynku pracy?

sobota, 23 listopada 2013

Kiedyś, gdy kochałam…

Ostatnio opanowała mnie istna lawina ślubów i zaręczyn moich znajomych z podstawówki, gimnazjum czy liceum.
Co rusz dowiaduję się, że ten czy tamta się zaręczyli, wzięli ślub czy też już mają potomstwo.
Wszystko ładnie pięknie – w końcu taka kolej rzeczy.
Spytacie się, co zatem ze mną?
Czemu mi obcy taki stan?
Gdzie mój mąż, moje dzieci, moja własna rodzina?
A temu, że moje życie uczuciowe było jest i chyba już będzie bardzo skomplikowane. Ciężko mi się bowiem zakochać tak odpowiednio i zabój, do końca życia…
Tak na dobrą sprawę, w swoim 25-letnim żywocie byłam raptem zakochana z jakieś trzy razy. Nie biorę tu pod uwagę miłostki typu zauroczenie, czy zafascynowanie – bo tych było naprawdę sporo.
Mówię o uczuciu. O takim wielkim, głębokim, wspaniałym.
Taki, co to i góry może przenosić.
Moja pierwsza wielka miłość wywodzi się z czasów licealnych – M. Zobaczyłam go na obozie integracyjnym dla pierwszo- i drugoroczniaków, po czym przepadłam. Akurat patrzył kątem oka gdzieś w moją stronę. Wysoki, szczupły, jasnooki szatyn. Długo nie wiedziałam jak się nazywa, jaki jest, jaki ma charakter. Łaziłam i snułam się za nim z kąta w kąt szkolnych korytarzy. Wzdychałam i marzyłam, że zwróci na mnie uwagę. Kochałam go ową wyidealizowaną platoniczną miłością nieśmiałej licealistki. I tak by ten stan błogi trwał w nieskończoność, gdybym którego razu nie stwierdziła – ok, do roboty Kaśka, nic nie wskórasz takim gapieniem się.
I tak oto ośmieliłam się i zagadałam do niego któregoś pięknego dnia w autobusie. O dziwo zagaił, o co mi chodzi i zaczęliśmy rozmawiać. Zauważył mnie. Od tamtej pory gadaliśmy potem często w autobusie, czasem na szkolnych korytarzach. Uśmiechał się do mnie, szukał mnie, zagadywał. Role się zaczynały się powoli odwracać…
Im bardziej on zaczął interesować się mną, tym bardziej ja zaczynałam się wycofywać. Trwało to tak z jakiś rok, po czym skończyło się głuchą ciszą z mojej strony. Ot przeszło mi.
Kolejna miłość to ponownie czasy liceum.
Ostatnia klasa.
Matura…
W akcie desperacji i w trosce o lepszą przyszłość, zapisać się postanowiłam na kurs językowy, przygotowujący do matury rozszerzonej z j. ang. Wchodzę na pierwsze zajęcia, a tu BUM.
Jaki przystojny chłopak tam się czai na rogu. Szatyn, piwne oczy. Wygadany, uśmiechnięty, zadowolony i pewny siebie. Usiadłam oczywiście nieśmiało obok niego i przepadłam. Przegadałam z nim pół zajęć, wymieniliśmy się nr telefonów i gg.
Ową wielką historię miłosną opisałam tu, dokładnie 6 lat temu, na łamach tego bloga.
I tak od słowa do słowa, od zajęć do zajęć zaczęłam się zakochiwać. Historia z K. wydawała się być czymś trwałym…
Ale oczywiście los chciał inaczej, gdyż za bardzo niedługi czas dowiedziałam się, że ów kolega szukał sobie tylko koleżanki. Nie mogliśmy być razem, bo za krótko się znaliśmy i powinniśmy pierwiej wybudować porozumienie między sobą. Co było dalej po tym jakże porażającym wyznaniu?
Cóż, dalej potoczyło się już bardzo szybko – kurs z ang. się skończył, a K. sobie znalazł inną dziewczynę – co nie zmienia faktu, że nadal chciał, bym była jego przyjaciółką.
Ot romantyzm…
I wreszcie ostatnie, wielkie uczucie mające miejsce jakieś trzy lata temu…
Sceneria zgoła inna. Ot wieczorowa, letnia impreza u koleżanki. Żarty, ploteczki i znajomi z okolicy. Jeden szczególnie wpadł mi w oko. Blondyn, zielone oczy, szczupły. Cięty dowcip, bystre spojrzenie. Coś co lubię.
Od razu złapaliśmy kontakt – nie tylko wzrokowy.
Czuć było chemię.
Wielką chemię.
Od tamtej imprezy zaczęliśmy się spotykać. Te dwa miesiące były pewne słitaśności i wielkiego żaru. Jak w piekarniku.
Myślałam ot, swój człowiek…
Ale gdzie tam.
Po tych dwóch miesiącach nagle się dowiedziałam, że on nie ma dla mnie czasu. Zapracowany, zajęty. Nie chce mnie ranić brakiem spotkań. No to co robimy? Rozstajemy się.
Nie mija miesiąc – a tu on i jego nowa dziewczyna. 7 lat młodsza ode mnie.
Miło.
XXX
Z powyższego opisu wszystkich moich wielkich miłości dochodzę powoli do wniosku, że nie warto się zakochiwać. Lepiej być z kimś, kogo się po prostu lubi. Z takiego założenia wychodzę od blisko dwóch lat i nie cierpię. Jestem  z kimś, bo go lubię. Bo się dobrze dogadujemy. Nie ma chemii z mojej strony? No trudno. Coś za coś…
Okrutne mówicie?
Nie sądzę…
Za każdym razem gdy naprawdę kochałam, przejechałam się po tym kimś.
I to mocno. Każda taka sytuacja zostawiła pewną zadrę w pamięci. I w sercu.
Z czasem ta zadra złagodniała,straciła swoją ostrość, ale nie znikła. Zmieniła się w bliznę.
I ta blizna zostanie.
Na zawsze.

sobota, 16 listopada 2013

On – stary, ona – młoda…

Wyobraźcie sobie taką sytuację:
Piękne, jesienne popołudnie w parku. Słońce delikatnie przedziera się przez masywne konary drzew, na których pozostało jeszcze sporo liści. Delikatny wiatr igra ze spacerującymi po miejskich, leśnych bezdrożach, otulając ich czasami brązowo-czerwoną chmurą opadłego na ziemię listowia.
Wzdłuż głównej alei parkowej wędruje dwoje ludzi, pchających przez sobą wózek dziecięcy. Ona – drobna młoda blondyneczka, na oko 20 lat. Świeża cera, delikatny makijaż, czarne okulary,  czerwony płaszczyk, miniówka i modne botki. On pcha wózek. To posiwiały mocno szatyn  – grubo po 60-tce, okulary, płaszcz, spodnie garniturowe, skórzane buty.
Para idzie spokojnie, bez pośpiechu. Rozmawiają, doglądają śpiącego dziecka w wózku.  Inni spacerowicze oglądają się za nimi z uśmiechem.
Ot sielanka rodzinka.
Wypisz wymaluj: ojciec i córka…
Wtem spokojną wędrówkę pary przerywa nagłe pojawienie się pewnej starszej kobieciny. Nieproszona przez nikogo, podchodzi szybko do blondyneczki i szatyna, spoziera łakomie do wózka, i z ukontentowaniem mówi:
-To się panu wnuczka udała!
Słowa te, niewinne, niczym grom o ścianę zakłócają miła atmosferę. Blondyneczka rumieni się i opuszcza głowę.
Szatyn natomiast robi się wręcz buraczkowy na twarzy i szybko zaczynać łapać powietrze.
-To moja córka, nie wnuczka!
Babina przestaje być miła. Jej oczy się otwierają szeroko, twarz przybiera złośliwy wyraz. Odskakuje czym prędzej od wózka.
-Tfu! Zboczeniec! Zachciało mu się miodu na starość! -  mówi na głos, po czym spluwa symbolicznie pod nogi mężczyzny i oddala się.
Powyższe wystąpienie babiny, prowokuje innych przechodniów do złośliwych komentarzy.
- Haha patrzcie, dziadek stary ale jary!
- Pewnie ją wziął siłą!
- Biedna mała…
Słowa – jak kamienie – ranią parę z dzieckiem. Widać łzy w oczach blondyneczki. Szatyn z ogniem w oczach próbuje coś powiedzieć, jednakże po chwili poddaje się. Otacza swą towarzyszkę ramieniem, rzuca ostatnie gniewne spojrzenie na zebranych nieopodal gapiów, po czym zawraca wózek. Para prawie w biegu, opuszcza nieprzyjazny teren parkowej alei…
Mimo oddalenia się tych dwojga, negatywne emocje i oburzenie spacerowiczów nie nikną. Kilka osób nadal stoi na miejscu zdarzenia i zajadle wymienia się uwagami odnośnie zaistniałej sytuacji.
XXX
A Wy co byście zrobili? Czy widzicie siebie w grupie tych gapiów?

poniedziałek, 11 listopada 2013

Wielkie porządki…

Dzisiejszy dzień upłynie mi pod znakiem porządków.
Kurze na półkach już tylko czekają na starcie, dywany – na odkurzenie, a ciuchy – na pranie.
Jak zwykle bowiem odkładam wszystko na ostatnią chwilę i obecnie mój pokój wygląda jak po ciężkiej artylerii libacyjnej.
Sprawcą tego całego zamieszania jest – rzecz oczywista- lenistwo.
Rozumiecie – urlop się mi kończy a ja za dużo nie poczyniłam w tym czasie…
Ot takie tam odpoczywanie.
Ale dziś zakasuje rękawy i jazda!
A Wam życzę miłego ostatniego dnia wolnego długiego weekendu.

piątek, 1 listopada 2013

Hajże na lumpeksy!

Jeszcze kilka lat temu, sklepy z używaną odzieżą kojarzyły się nam raczej z biedakami i żulami z ulicy, których nie stać było na modny ciuch z pierwszej ręki.
Dziś na szczęście, powyższe przekonanie zmieniło się o 180 stopni i obecnie największe sławy szafiarskie i modowe, preferują buszowanie po lumpeksach aniżeli po galeriach handlowych.
I ja również to wolę.
Moja miłość do lumpeksów zrodziła się jakoś w czasach studenckich, kiedy to z kasą było ciężko, a ubrać się jakoś trzeba było. Z początku wzdychałam na lepiej ubrane koleżanki czy ziomalki, chwalące się nowymi łupami ze świeżutkiej dostawy z secondhandu. Myślałam, że nic nie uda mi się wyszukać fajnego, co by nadawało się do noszenia. Jednakże któregoś dnia pewna koleżanka stwierdziła, żebym przekonała się na własnej skórze jakie to fajne i wciągające jest, po czym wzięła mnie ze sobą na łowy szmateksowe. I gdy następnie wróciłam z owych łowów bogatsza w markowe spodnie marki Zara i bluzkę z H i M za połowę ceny, byłam w siódmym niebie szczęścia zakupowego. Tak oto mniej więcej ogarnął mnie – trwający nadal – lumpeksowy szał.
Najpierw buszowałam po lumpeksach w centrum miasta dopiero, które nie były zbyt zasobne w dobrej jakości towar. Na szczęście trafiłam na pewien przytulny sklepik tego typu na moim osiedlu i od tej pory odwiedzam go raz na miesiąc..
Uwielbiam grzebanie w miliardach ton ciuchów i ciuszków w oczekiwaniu na wyłowienie perełek.
Szczególnie chętnie wybieram się do owych sklepów, w dzień dostawy. Nic nie może równać się z emocjami jakie temu towarzyszą! Ta adrenalina podczas grzebania w stosie ubrań, to wzajemne wyrywanie sobie wieszaków, deptanie podnieconych dookoła mnie stada bab. Nie ma jak owa babska wojna w lumpeksie!
Moje rady na zakupy w tego typu sklepach?
Po pierwsze chodźmy w dni dostawy. Wtedy mamy pewność, że ucapimy coś naprawdę fajnego, w dobrym stanie i dobrej jakości.
Po drugie, nie bierzmy miliona pięciuset bluzek czy spodni na raz. Rozważmy uważnie, co nam naprawdę trzeba. Czy potrzebna nam 5 różowa bluzka, czy może raczej lepiej wybrać uroczy, żółty sweterek z bufkami?
Po trzecie, przymierzalnia! Niektórych pewnie może brzydzić mierzenie takich łupów bez prania, ale no cóż, lepiej chyba wiedzieć czy to coś na nas pasuje czy nie. Polecam mierzenie większości rzeczy – typu swetry, kurtki, sukienki – w bluzce na ramiączkach. Dzięki temu nie mamy aż tak wielkiej styczności z niepranym ciuchem.
Po czwarte – pranie! Jak tylko wybierzemy rzeczy jakie się nam podobają, wrzućmy je do prania! Bo chyba nikt nie będzie od razu zakładał i paradował w brudnych łachach.
I wreszcie do piąte – nie kupujmy w lumpeksach rzeczy osobistych typu czapki, bielizna. Wirusów czy bakterii jakie tam osiadły lepiej nie kusić nawet najstaranniejszym praniem…
To co , ruszacie  na zakupy do lumpeksu?

środa, 23 października 2013

Ciężkie czasy…

Zastanawiam się co powiecie, jeśli znowu napiszę kolejny post o robociźnie.
Czy mnie oskalpujecie żywcem czy oberwiecie ze skóry?
Inne sugestie mile widziane…
Ale wracając do meritum.
Czemu mnie nie ma na blogasku?
A temu, że mam sajgon w szkole językowej i masę różnych spraw do ogarnięcia.
Ów chaos spowodowany jest zmianą migracyjną w obrębie załogi naszej – mianowicie w przeciągu niecałego ostatniego miesiąca sztab pracowniczy uległ załamaniu.
Dwie bowiem osoby odeszły, a w zamian za nie – doszła nowa persona, którą trzeba teraz doszkalać.
Tym samym stałam się niejako osobą o najdłuższym stanie pracowniczym wśród sprzedaży kursów językowych co wcale nie czyni mnie osobą wszystko wiedzącą.
I ja mam uczyć ową nową osobę…
Śmiech na sali ej.
Jak mam szkolić nową osobę, skoro ja sama nie czuję się omnibusem w tej kwestii i jeszcze wiele spraw muszę uzgadniać z kierowniczką…
No , wnioskuję, że po moim szkoleniu już nie będzie tą samą osobą jaką była wcześniej.
Tak więc widzicie no, nie mogę się połapać o co chodzi w strukturach firmy mojej, więc tym bardziej świat kosmetyków przestał mnie kręcić od strony recenzjowania.
Liczę jednak, że kiedy tylko sytuacja się uspokoi, kosmetyki na nowo zaczną mnie kusić…
Tymczasem trzymajcie się ciepło moi drodzy i pamiętajcie o mnie!

sobota, 28 września 2013

Uważaj na oszustów w sieci…

Mianowicie nie wiem jak Wy, ale ja uwielbiam wręcz buszowanie po Allegro. Kocham szukać różnych ciekawych ciuchów, dodatków i kosmetyków. Często zamiast pisać posty na bloga – tkwię pośród stronic allegrowych i przeglądam je z zapartym tchem.
Wiele rzeczy mam z tejże strony i nigdy, ale to nigdy nie zdarzyło mi się, żeby coś było podarte, stare czy nie zgodne z opisem. Zawsze starałam się wybierać mądrze aukcje, tak, aby mieć pewność że dany produkt będzie wręcz idealny…
Parę dni temu zachciało mi się miętowej marynarki.
Wiecie – taki tam kaprys na koniec lata.
Jak tylko więc o tym pomyślałam, przystąpiłam do allegrowych poszukiwań i uż po niecałych 10 minutach znalazłam zdjęcie mojego wymarzonego cuda – śliczna, przepięknie skrojona marynara w moim rozmiarze.
Na dodatek jak nowa, gdyż sprzedawczyni zapewniała że marynarkę założyła tylko jeden raz i okazała się za mała.
Napaliłam się więc na rzecz ową jak dziki byk na samicę i ją zakupiłam.
Czekałam trzy dni z zapartym tchem na przesyłkę, widząc w duchu mnóstwo stylizacji i możliwości ubiorowych z owym ciuchem.
Gdy tylko paczka przybyła, rozpakowałam z bijącym tchem zawartość i przystępując do mierzenia ciucha zamarłam…
Marynarka wcale nie wyglądała na nową…
Wyglądała raczej jak na bardzo dobrze znoszoną..
Materiał był wygnieciony i zmechacony, a na rękawach i na stójce kołnierzyka widać było wielkie, czerwone plamy…
Jak tylko to zobaczyłam, zawrzała mi krew…
Gdzie ta nowość do jasnej cholery?
Chyba że to nowość drugiej kategorii…
Nic tylko opieprzyć sprzedawczynię i sprawę skierować do Allegro!
Ale oczywiście sprzedawczynię szlak trafił, gdyż jak tylko chciałam cokolwiek na nią nawrzucać słownie, zawiesiła ona konto swoje, a nr telefonu nie odpowiada…
Jestem wściekła i zła…
W pierwszym momencie chciałam tego lumpa wywalić do kosza, ale ostatecznie zdecydowałam się go uprać…
Może to coś pomoże, bo jednak 60 zł to kwota dla mnie poważna…
A Wy miałyście sytuacje z nieuczciwym sprzedawcą?
Co robicie w takim wypadkach?
Zabijacie czy nasyłacie mafię?

sobota, 14 września 2013

O pracy w szkole językowej…

W poniedziałek miną dokładnie trzy miesiące, odkąd zaczęłam karierę w szkole językowej.
Zdaje mi się jednak ciągle, że dopiero zaczynam, że dopiero tydzień najwyżej minął, a tu proszę…
Już jedna czwarta roku na robociźnie edukacyjnej.
Co mogę rzec o powyższym doświadczeniu?
Ano chyba tylko tyle, że to niezła szkoła życia.
Życia z klientelę, wścibskimi współpracownicami, i szefową, która tylko zyski liczy.
Jeśli ktoś bowiem do tej pory myślał, że placówka językowa to miejsce miłe i przyjazne dla klientów i pracowników, jest w błędzie.
Błędzie błęda.
To tylko z pozoru miła i mało stresująca praca, obudowana otoczką uśmiechniętych konsultantek i zadowolonych klientów.
Tak naprawdę, w praktyce, wygląda to zupełnie inaczej.
Klienci są naprawdę różni. Od przyjaznych maturzystek i maturzystów, przez wylewnych starszych panów i panie, po natarczywych dresów i pijaków.
Każdego z powyższych gości, należy jednak obsłużyć według panujących standardów firmy.
Wiadomo – kupujący nasz pan.
Nieważne jak chamski i upierdliwy byłby ów pan klient, konsultant musi mu nieba przychylić.
Każdym możliwym sposobem -  uśmiechem, żarcikiem, zagadaniem, zagwostką.
Czasem po 9 godzinach pracy i uśmiechaniu się non-stop, mam wielką ochotę wstać, palnąć w głowę jednego klienta z drugim i powiedzieć im, żeby poszli precz.
Ów tajony syndrom wściekłości i agresji szczególnie ujawnia się teraz, w sezonie zapisowym.
Siedzimy z dziewczynami średnio po 9/10 godzin codziennie.
Siedzimy i obsługujemy ludzi.
Gdy wracam do domu jestem padnięta, czuję się jak truchło i jedyne o czym myślę to spać.
Nie mam czasu na jedzenie, relaks i myślenie…
Żyję od weekendu do weekendu…
Ot, na to mi się przydał tytuł mgr filologa polskiego…

wtorek, 3 września 2013

Spóźniona refleksja na Dzień Blogera

Jak większość piszących i tworzących wie – 31 sierpnia miało miejsce pewne ważne dla wirtualnej społeczności wydarzenie .
To Dzień Blogera był.
Każdego.
I takiego, co pisuje od dawien dawna i zarabia miliony złotych polskich na swej twórczości, mając tyleż samo lajków na fejsie.
I takiego, co dopiero zaczyna swą przygodę z blogiem i jeszcze nie wie dokładnie, o co w tym wszystkim chodzi.
Blogera młodego i starego.
To święto pisania i radosnego tworzenia w sieci.
Ja – z racji na siedmioletnie doświadczenie w pisaninie internetowej – mogę zaliczyć się do tej pierwszej grupy. Dwa, trzy lata byłam u szczytu blogowej sławy. Moje notki były polecane średnio trzy razy w miesiącu przez redakcję Onetu, i trafiając na główne strony portalu, robiły niezłe zamieszanie wśród publiki. Miałam tysiące wizyt dziennie, setki komentarzy i maili, mnóstwo pytań dotyczących mojej osoby. Czułam się kochana i doceniona.
Niestety, tamta dobra passa nie trwała długo. Traf bowiem chciał, że przez moją twórczość, pewna osoba, na której wtedy bardzo mi zależało, trafiła na tego bloga… I niestety przeczytawszy to, czego nie powinna, zraziła się do mnie, znikając mi z pola widzenia i z zasięgu sercowego.
I tak ja, trwając w żalu i złości na to, że niepotrzebnie uzewnętrzniłam się uczuciowo w świecie wirtualnym, podjęłam decyzje o zawieszeniu działalności Karii. Tym oto sposobem wycofałam się na długie dwa lata z blogerskiego półświatka.
Jednak czułam, że nie była to decyzja dobra.
Brakowało mi pisaniny, brakowało mi tworzenia, brakowało mi czytelników i wirtualnej akceptacji.
Dlatego, po przemyśleniu i rozważeniu wszystkich za i przeciw, w styczniu tego roku, powróciłam na łono blogosfery.
Mój powrót jednakże wiązał się ze stanowczym postanowieniem, że już nigdy więcej nie napiszę o uczuciach swoich bezpośrednio.
Jak na razie udaje mi się wytrwać w moim postanowieniu. I mimo, że nie tworzę na Karii tak często jak kiedyś, to jednak ten blog, to miejsce jest dla mnie najbliższe.
Kathy Leonia bowiem, w którą wcielam się na łamach kosmetycznego bloga, to nie to samo co Karia.
Karia miała duszę i serce.
Kathy Leonia ma tylko otoczkę.
Nie mniej jednak, kocham to co robię, i obiecuję Wam wszystkim solennie, że już nigdy Karii nie zawieszę.
Karia będzie jak Elvis – wiecznie żywa.

niedziela, 25 sierpnia 2013

O nadgodzinach…

Pamiętacie jak w zeszłym tygodniu skakałam pod niebiosa z radości, że 16.08 był dla mnie dniem wolnym?
Ano był…
Tylko nie do końca.
Dowiedziałam się bowiem, że owe wolne 8 godzin muszę odrobić, gdyż na okresie próbnym nie przysługuje mi ani krztyny dnia wolnego, a prawdziwy urlop dostanę dopiero… w listopadzie.
Na pytanie moje czemu zatem dostałam wolne 16-tego, usłyszałam odpowiedzieć, że mi się przecież należało.
Hahaha, dobre.
Odpoczynek, który muszę odrobić..
Fajnie, że mi o tym szefowa powiedziała już po fakcie.
Równie dobrze mogłabym się obyć smakiem wolności, byleby tylko nie zostawać po godzinach.
Już sam normalny przedział robocizny, czyli 8 godzin jest ciężko wysiedzieć, a co dopiero nadgodziny…
Krew mi się burzy i gotuje, że muszę codziennie zostawać jedną, lub dwie godziny dłużej.

czwartek, 8 sierpnia 2013

Jak ja nie lubię upałów…

Wczoraj po prostu myślałam, że się ugotuję, lub zniosę w bólach jajo na twardo.
Albo wyparuję jak woda na pustyni.
Czemu?
No zgadnijcie..
Dobrze się domyślacie…
Upały…
Nienawidzę takiej pogody.
Czuję się jak masło na patelni, lub tłuszcz wyciekający na kartofle.
O ile jeszcze 30 stopni ciepła mogę przeżyć jakoś, to 38 stopni to już lekka przesada. A taką oto temperaturę w robociźnie pokazywał dnia wczorajszego ciepłomierz wiszący nad biurkiem szefowej.
Nie muszę mówić, że wszyscy pracownicy – jak i kursanci – wyglądali jak siedem nieszczęść.
Mimo przewiewnych ubrań z lekką nutą elegancji, siedzieliśmy w szkole językowej i pociliśmy się jak świnie.
Włosy lepiące się do czoła, ubrania przesiąknięte wilgocią…
Antyperspiranty, dezodoranty czy perfumidła – nic to przy takiej pogodzie.
Ciało i tak będzie się ochładzać, skoro klimatyzacji brak.
Jedynie picie hektolitrów zimnej wody z kranu – pozdrawiam moje chore gardło z zeszłego tygodnia – jakoś pomogło przetrwać mi te 8 godzin.
A dziś ma być jeszcze bardziej upalniej…
O losie, czemu nie może być stopni 25, lekkiego wietrzyku?

niedziela, 4 sierpnia 2013

Obsługiwałam polskiego żula…

Dnia wczorajszego przeżyłam istny szok szoka…
Mianowicie podczas obsługi jednego z panów kursantów, zostałam zaszczycona pocałowaniem w rękę mojej persony.
Może ten fakt nie wpłynąłby zbytnio na spaczenie mej psychiki, jednakże owym kursantem był żul.
Pan żul z ulicy, co śmierdział wódą i potem i moczem.
Czemu się znalazł w szkole językowej?
A tak mu się zamroczyło przed oczami i zawędrowało do nas.
A ja oczywista obsłużyć muszę każdego bez wyjątku.
Nawet żula.
Siedział prawie godzinę face to face przede mną i woniał masakrycznie.
I wcale nie chciał iść…
Opowiadał o życiu, rodzinie co go opuściła i o koczowniczym trybie życia.
Dowiedziałam się, gdzie śmietniki w Łodzi są najlepiej zaopatrzone, a w jakiej dzielnicy są ludzie najbardziej znieczuli na krzywdę innych…
Na szczęście podałam mu niebotyczną kwotę do zapłaty za kurs j. niemieckiego.
Dopiero po tym fakcie się ulotnił.
Uff…
Obym już nigdy czegoś takiego nie doznała…

sobota, 20 lipca 2013

O byciu nowym w pracy…

Zwierzyć się Wam muszę z głębi trzewi.
Otóż mimo, że pracuje już ponad miesiąc, nadal czuje się jak żółtodziób.
Dużo rzeczy jeszcze nie ogarniam, albo ogarniam słabo i potrzebuje pomocy ze strony innych.
W końcu nie edukowałam się do pracy w szkole językowej, tylko do zawodu edytora.
A te dwie specjalności są przecie całkiem różne…
Wiem, że to kwestia czasu, kiedy będę wielce biegła w tym, co mam robić, ale ja już bym chciała teraz i natychmiast wszystko wiedzieć.
Mój charakter perfekcjonisty burzy się i tłamsi w przypadkach, kiedy czegoś nie wiem i ktoś mnie musi oświecać…
Czekam niecierpliwie więc chwili tej, kiedy już żadne zawiłości kursowe czy aplikacyjne nie będą mi stały na przeszkodzie i kiedy to ja będę uważana za znawcę. I wtedy ktoś mnie będzie prosił o pomoc.
Jednakże kwestia znajomości reguł kursów to jedno, a ludzie pracujący to drugie.
Ogólnie współpracownice są w porządku.
Szefowa tak samo.
Ale oczywiście jakiś zgrzyt na tym być musi.
Owym zgrzytem w pracy jej pewna jedna osobistość, co strasznie mi na nerwy działa.
Czemu?
A temu, że zachowuje się, jakby wszystkie rozumy pozjadała.
Ma się za lepszą i mądrzejszą.
No nic dziwnego w sumie – w końcu pracuje o wiele dłużej niż ja…
Ale u licha każdy kiedyś był tym nowym w pracy.
Każdy przeżywał te pierwsze drobne porażki i sukcesy.
Nowego nie należy więc dobijać tym, że nic nie wie i się dopiero uczy.
Nowego trzeba wspierać i być wyrozumiałym dla niego.
A owa panna, niestety zapomniała o tym, że kiedyś była na moim miejscu…
Liczę, że uda mi się dotrzeć do niej jakoś, bo przecie to aż dziwne, że mój urok osobisty jej jeszcze nie powalił.

sobota, 13 lipca 2013

Jak chciałam napisać posta w pracy…

Chciałam popełnić wczoraj czyn haniebny.
Mianowicie zachciało mi się napisać posta na bloga w robocie, w godzinach porannych.
Niby wszystko wydawało się sprzyjać moim zamiarom niecnym.
Ot szefowej nie było, ludzi w szkole językowej również brak, połączenie z Internetem działało aż miło.
Zalogowałam się zatem na stronę bloga mego i już spieszyć chciałam do Was ze świeżo powstałą notkę, gdy wtem moim oczom ukazał się komunikat:
„Pokazały się błędy na stronie, zablokowany dostęp programem antywirusowym, brak uprawnień”.
Za chorobę nie mogłam tego komunikatu się pozbyć.
Próbowałam i próbowałam, korzystałam z kilku przeglądarek internetowych.
I dupa.
Widać, że nie dane mi jest pisać posty w godzinach pracy…
Widać, że muszę ciężko pracować…
Co zatem zrobiłam, aby zabić jakoś ów nudny, wolny czas?
Przeczytałam po raz enty artykuły na Onecie…
Zajrzałam na wszystkie plotkarskie strony, jakie tylko przyszły mi na myśl, i dowiedziałam się wielu przydatnych informacji typu: kto kogo zabił a kto się z kimś rozwiódł.
I tak mi wczoraj mniej więcej upłynęło godzin pracy 8.

niedziela, 30 czerwca 2013

Wrażenia po pierwszym dniu roboty…

Pierwszy dzień w pracy dobiegł końca dnia wczorajszego wieczorem około godziny 21…
Dziś i cały ten tydzień będzie mój dzień kończył się podobnie.
Bo oczywiście nowego człeka trzeba wkitrać na drugą zmianę na nie wiadomo jak długo i przetrzymać go do końca pracy imprerium edukacyjnego.
No ale nic to.
Ważniejszy jest chyba fakt, czego to się nauczyłam podczas owego pierwszego dnia.
W sumie niczego.
Poznałam rozkład placówki, drogę ewakuacyjną, miejsca toaletowe i kanciapę pracowniczą.
Wiem także za sprawą kursu BHP, co robić podczas pożaru czy nagłego ataku terrorystycznego.
Z rzeczy bardziej formalnych, głównie się nudziłam.
A jak się nie nudziłam, to jadłam kanapki, dłubałam w nosie i piłam wodę ze służbowego baniaka.
Mam bowiem stopniowo poznawać tajniki sprzedaży kursów językowych, a także różne ciekawe aplikacje i zagadnienia stricte teoretyczne, włączając w to obsługę drukarki, kasy fiskalnej, ksera, skanera i tego typu podobnych.
Jak na razie moje obowiązki polegają na tym, że dzwonię do dawnych i obecnych słuchaczy owej szkoły i męczę ich kwestią, czy będą chcieli ponownie przybyć i zapisać się na zajęcia.
Czy mi się podoba?
Ciężko powiedzieć.
Zobaczymy jak to będzie za miesiąc.
Wtedy Wam może coś szerzej opowiem.

piątek, 21 czerwca 2013

Hajże do doktora…


Dziś od samego rana , praktycznie rzecz biorąc od godziny 7 z minutami, czekają mnie różne krwiste przyjemności medyczne.
Udaję się bowiem na badania wstępne, bowiem jak wiadomo, przed podjęciem robocizny pracodawca wymaga, aby pracownik się skontrolował zapobiegawczo. Nikt przecie nie będzie chciał współpracować z kimś, kto ma jakieś choroby zakaźne czy wirusy w swym krwiobiegu.
Mnie powyższe badania również nie ominą, mimo że święcie jestem przekonana, iż zdrowam jak wół czy tam tur polski. To jednak moje widzimisię nie wystarczy, aby szefowa chciała przygarnąć mnie pod swoje skrzydła.
Najpierw więc zostanę skierowana na zabójcze pobieranie krwi z żyły, celem zbadania poziomu cholesterolu. Tak na marginesie – jeśli ów współczynnik będzie zbyt wysoki, zostaną zakazane mi posiłki w robocie i będę musiała pracować li o suchym pysku?
Dalej, mam wizytę u okulisty – vel zmory mej ślepoty. Czemu lekarz do oczu napawa mnie takim przerażeniem? A temu, że jako rasowy krótkowidz z zasady nie chodzę często na badania kontrolne (no chyba że raz na 3 lata), gdyż zawsze ów medyk wykryje u mnie powiększenie się wady. Tak więc żyję sobie w moim świecie na oślep tudzież na opak i całkiem mi z tym dobrze. A tu nagle czeka mnie taki szok i badanie ślepi…
Nie wiem jak to wytrzymam psychiczne, gdy dowiem się, że z minus 4 wskoczyło do minus 8 i należy mi się renta ślepaka a nie praca przy komputerze.
Kolejnego dnia, czyli jutro wieczorem, czekają mnie natomiast sprawy sercowe. Zrobią mi EKG – mój pierwszy raz! – a także pogawędzę sobie z lekarzem orzecznikiem. który wyda werdykt, czym zdatna do pracy czy nie.
Tak więc widzicie, grafik napięty pęka w szwach.
Ale nie bójta się, dam radę!
Trzymajcie tylko kciuki, żebym nie zwiała na widok… okulisty!
PS. Post z dotyczy wydarzeń, które już miejsce miały. Dla zainteresowanych: wszystkie badania przeszłam pomyślnie!

piątek, 14 czerwca 2013

Jak zablokować miasto? Podłożyć bombę!

W zeszłym tygodniu – bodajże w środę wieczorem – byłam świadkiem wielce groźnego i jakże ścinającego krew w żyłach wydarzenia.
Z początku nic nie zwiastowało takiego feralnego zakończenia dnia.
Ot miły, deszczowy spokojny wieczór.
Wszystko zmieniło się ni stąd ni zowąd, gdy towarzysząca mi od trzech godzin koleżanka, zmęczona gadaniem o marności świata i plotkowaniem o sensie życia, wyraziła chęć udania na lody do Galerii Łódzkiej. Będąc również spragniona chłodnych, słodkich wrażeń, zgodziłam się na ów niecny dla żołądka plan i z rozkopanej Piotrkowska street poszłyśmy w kierunku Centralu, ku Galerii.
Gdy tak szłyśmy i wymieniałyśmy okolicznościowe uwagi o tym, która wypatrzyła większą dziurę w przebudowanej ulicy, nagle zamarłyśmy z niepokoju. Oto do naszych uszu doszedł straszliwy pisk zatrzymywanych samochodów, charakterystyczne dźwięki karetek pogotowia oraz straży pożarnej. W tej samej chwili – na wysokości pizzeria Centro – zobaczyliśmy przed sobą tłum przepychających się ludzi, którzy wyrażali protest i sprzeciw na widok rozwijanej przed ich oczami taśmy policyjnej.
Armagedon!
Niestety, mimo planów szybciej ucieczki z miejsca zgromadzenia, zostałyśmy przechwycone przez panów milicjantów i zagnane do miejsca zza taśmą.
Na moje pytanie czemu strażnicy miejscy robią ten cały zamęt, pan miły rzekł, że ktoś podłożył tajemniczo wyglądający pakunek pod Urzędem Marszałkowskim – jakieś 100 metrów od miejsca, gdzie był tłum ludzi – i dla własnego bezpieczeństwa należy trzymać się z daleka. I przejścia nie będzie, dopóki ładunek nie zostanie rozbrojony. Czekamy więc na saperów.
Po tychże słowach przedstawiciela miejskiego nagła cisza zapadła wśród tłumu. Jakaś kobieta rozpłakała się i z boleścią w głosie wyznała, że zostawiła włączony komputer w pracy i to pewnie może podwoić siłę wybuchu. Drugi gość rzekł, że niechybnie rzuci go żona, bowiem umówił się z nią pół godziny temu a tu nie ma przejścia.
Panika, boleść, szeptanie rachunku sumienia i żalu za grzechy.
Co robić, co robić.
Stoimy, czas mija, deszcz pada, zimno mi w cztery litery.
Odechciało się nam lodów…
Teraz oby tylko jak najszybciej opuścić miejsce bombowe i bezpiecznie znaleźć się poza zasięgiem ładunku…
I tak oto w złowrogich nastrojach czekaliśmy na saperów około 2 godziny.
Przyjechali w wielkim, tajniackich wozie, zabrali gdzieś ów pakunek i pojechali w siną dal – otoczeni korowodem policji, karetek i strażaków, aby go gdzieś zdetonować.
Po tym zdarzeniu przejście zostało odblokowane i można było bezpiecznie iść dalej…
Następnego dnia okazało się, że w pakunku były… książki a nie bomba.
Nie mniej jednak przeżyte chwile grozy sprawiły, że poczułam się przez chwilę jak bohaterka jakiegoś filmu sensacyjnego.

piątek, 7 czerwca 2013

Call center, czyli jak z człowieka zrobić parobka…

Dnia wczorajszego miałam rozmowę w moim call center dawnym…
O tym, że jest nabór ludzi na moje stare śmiecie, poinformowała mnie kilka dni wcześniej dawna koleżanka, która ze mną pracowała.
Teraz co prawda już tam nie pracuje, bo nasze dawne zajęcie zostało zastąpione czymś innym, a ona sama zajmuje się teraz naborem nowym osób do tego nowego działu.
Jednakże z jej środowego telefonu wywnioskowałam, że praca byłaby podobna, a nawet lepsza.
To jest – bym dzwoniła tylko do osób, które chcą rezygnować z usług pewnej firmy telekomunikacyjnej, a moim zadaniem jest przekonanie tychże osób, żeby nadal zostały i korzystały z tych usług.
Zajęcie mało ambitne, ale przynajmniej umowa o pracę na czas nieokreślony by była, praca w godzinach normalnych, czyli od rana do wieczora. Soboty, niedziele i święta rzecz jasna wolne.
A dla najlepszych pracowników możliwy dalszy rozwój osobisty i awans na wyższe stanowisko.
Pensja najniższa krajowa na początek, ale prowizje od każdego przekonanego pracownika byłyby naprawdę wysokie i srogo by zasiliły co miesięczną wypłatę.
Stwierdziłam, że powyższe obietnice brzmią obiecujące. Co mi zatem szkodzi spróbować? Zwłaszcza, że usłyszałam ową propozycję od osoby którą uważałam za wiarygodną i nie skorą do przekrętów.
Tak więc nastawiona pozytywnie udałam się byłam na owe pertraktacje finansowe.
Weszłam zatem do środka budynku, gdzie miała mieć miejsce rozmowa kwalifikacyjna. Już przy drzwiach wejściowych uderzyły mnie po oczach – dosłownie – tłumy ludzi, kręcących i szwendających się wokoło z nikłym błyskiem nadziei w oczach, że ta praca im się trafi.
Około 30 osób.
Młodzi, starzy, babcie, dziadkowie…
Oczywiście ja jak to ja nie mogłam siedzieć cicho i pokornie czekać na swoją kolej. Zaraz nawiązałam kilka nowych znajomości prowizorycznych, z których się dowiedziałam, że niektórzy z pretendentów do pracy w call center, są naprawdę zdesperowani. I wcale nie są to osoby z podstawowym wykształceniem i zerowym doświadczeniem… Magistrzy, inżynierowie i inna kadra naukowa… Ot szukają pracy bardzo długo i są gotowi przyjąć każdą opcję. A że tu podobno mają być takie wspaniałe warunki zatrudnienia…
No nic zobaczymy…
Gdy tak dziarsko wymieniałam uwagi z jedną i drugą osobą, zaobserwowałam kątem oka tych, co to już po rozmowie kwalifikacyjnej byli i ze spuszczonym nosem kierowali się w stronę wyjścia… Miny ich nie były zbytnio zadowolone. Dorwałam kilku takich delikwentów i zapytałam się jak poszło. A oni na to z ironią: ” A idź i się sama przekonaj”…
Na takie dictum cała grupka pozostałych oczekujących straciła nieco zapału i chęci i zaczęła wysnuwać domysły co to takiego na tej rozmowie wyniknie…
Ja poczęłam dumać podobnie, ale niestety nic konstruktywnego nie wydumałam, bowiem nastała moja kolej rozmowy. Z bijącym sercem i narastającym agresorem udałam się więc do szefostwa.
Na oko mili ludzie. Oboje uśmiechnięci, całkiem młodzi, ubrani elegancko acz z klasą. Już chciałam się również do nich uśmiechnąć i podzielać z nimi ideę radości życia, gdy wtem do uszu moich zaczęły dochodzić szczegóły i realne warunki ewentualnej mojej przyszłej pracy. Jak usłyszałam początek tychże newsów, tak padłam na fotel i już do końca owej rozmowy nie powstałam.
Co mnie tak zbulwersowało?
Ano fakt, że wcale bym nie miała dzwonić tylko do osób rezygnujących z usług tylko do wszystkich obecnych klientów. I bym ich nawiała do kupna kolejnych pakietów, najlepiej w ofercie 5 w jednym.
Dziennie do wykonania norma 100 telefonów. A jak takiej ilości połączeń nie wykonasz – to see you bye bye…
Dalej, praca miałaby się odbywać również i w weekendy a także w godzinach mocno wieczornych i porannych typu 22 i 6 rano, gdyż wtedy najlepiej zastać klienta.
Kolejna kwestia, umowa. Co miesiąc odnawialna. I wcale nie na stałe. No chyba że za jakiś rok.
Co natomiast z wynagrodzeniem i prowizjami?
No wynagrodzenie owszem najniższe krajowo, ale prowizje dla najlepszych…
Jeśli nie wyrobisz normy sprzedażowej – nie masz prowizji…
Szlak mnie jasny trafił.
Koleżanka inaczej rysowała ową współpracę…
Stwierdziłam, że nie dam robić z siebie białego Murzyna.
Jakiś szacunek do siebie mam…
Gdy tylko więc szanowne kierownictwo skończyło mówić i zaczęło spozierać pytająco na moją osobę, celem uzyskania mojego zdania na temat przyszłej owocnej współpracy – bo rzecz jasna po starej znajomości wzięliby mnie od razu – ja wstałam, podziękowałam i wyszłam. Zostawiłam ich – całkiem świadomie – w dziwnym stanie ducha i zamarłym zapytaniem w oczach: „Ale o co chodzi?” Niech szukają innych głupich…
Przy wyjściu nie omieszkałam się ostrzec gruntownie resztę osób oczekujących. Niektórzy wyszli razem ze mną, inni zostali, aby przekonać się na własnej skórze jak to można tak robić z człowieka parobka.
A gdy tylko wróciłam do domu, zadzwoniłam do tamtej pożal się świecie koleżanki i ją opierniczyłam równo na czym świat stoi. Ona zdezorientowana stwierdziła, że nie wie zupełnie czemu się tak obruszyłam, bo ona przecie mi prawdę powiedziała.
Jeśli tak ma wyglądać prawda w dzisiejszym świecie, to żyjemy w utopii na opak.
Jestem wściekła i mam ochotę zabić każdego, kto mnie zapyta: „No i jak tam Ci poszła rozmowa w call center Twoim?”.

niedziela, 26 maja 2013

Babska wojna, czyli o promocji w Rossmanie

Jak już wszystkie maniaczki kosmetyczne wiedzą lub udają, że nie wiedzą, Rossman od 23 do 29 maja wprowadził szalone przeceny na kosmetyki kolorowe i pielęgnacyjne. Istny raj dla zakupoholiczek!
Z początku miałam nie iść.
Miałam być dzielna.
Twardo mówiłam sobie, że niczego w sumie nie potrzebuję, a nawet jeśli coś tam mi się marzy, to nie jest jakaś straszna i ostateczna konieczność, żebym to coś miała.
Jednakże oczywiście moje postanowienia poleciały hen do Chin, kiedy to zobaczyłam wczoraj, jakie łupy na owej promocji poczyniły blogerki w Rossmanie. Oglądając jak szalona, z wypiekami na facjacie, jeden wpis zakupowy za drugim, poczułam wszechwypełniającą mnie zawiść, że też chce takie cuda! No i rzecz jasna, poleciałam jak kot z pełnym pęcherzem do mego Rossmana na bazarku, licząc na wielkie łowy tanich kosmetyków.
Ale ale…
Nie było tak pięknie…
Zanim tylko przestąpiłam prób tejże drogerii, wiedziałam, że nie będzie lekko…
Już przez szyby widziałam tłumy podnieconych niewiast, które przepychały jedna drugą niczym rozszalałe mamuty w epoce lodowcowej podczas roztopów.
A gdy weszłam do sklepu, poczułam się jak na wojnie secesyjnej.
Tak bowiem wściekłej, pierwotnej, babskiej zawziętości już dawno nie wiedziałam. O pomadki, kredki, tusze czy cienie, baby biły się wręcz niemiłosiernie, tratując wszystko co napotkały. Dzieci, kochankowie, mężowie odeszły na plan drugi. Dla niewiast liczyło się tylko to, co ucapią z półek kosmetycznych. Na taki widok sam ochroniarz przeżegnał się z rozpaczy i oddalił się w bezpieczną odległość.
Istny Armagedon!
Nie mogłam pozostać oczywiście w cieniu.
Nie dam się zepchnąć z powrotem do wyjścia!
Ruszyłam z kopyta dziarsko, odepchnęłam jedną babę i drugą, podłożyłam nogę jakiejś babci i dzierżąc torbę przed sobą, niczym walec drogowy, dotarłam do pierwszej lepszej półki z kosmetykami.
Jednak nie mogłam pozwolić sobie na jakieś dłuższe wybieranie produktów, gdyż nowa fala chętnych na tanie zakupy, napierała na mnie z mocniejszą siłą i podnietą.
Ucapiłam zatem tylko to, co akurat było jeszcze dostępne (dwie pomadki), i odczekawszy pół godziny w kolejce do kasy, mogłam lecieć do domu z satysfakcją.
Jak na chwilę obecną wystarczy mi takich zakupów na promocji…