sobota, 14 września 2013

O pracy w szkole językowej…

W poniedziałek miną dokładnie trzy miesiące, odkąd zaczęłam karierę w szkole językowej.
Zdaje mi się jednak ciągle, że dopiero zaczynam, że dopiero tydzień najwyżej minął, a tu proszę…
Już jedna czwarta roku na robociźnie edukacyjnej.
Co mogę rzec o powyższym doświadczeniu?
Ano chyba tylko tyle, że to niezła szkoła życia.
Życia z klientelę, wścibskimi współpracownicami, i szefową, która tylko zyski liczy.
Jeśli ktoś bowiem do tej pory myślał, że placówka językowa to miejsce miłe i przyjazne dla klientów i pracowników, jest w błędzie.
Błędzie błęda.
To tylko z pozoru miła i mało stresująca praca, obudowana otoczką uśmiechniętych konsultantek i zadowolonych klientów.
Tak naprawdę, w praktyce, wygląda to zupełnie inaczej.
Klienci są naprawdę różni. Od przyjaznych maturzystek i maturzystów, przez wylewnych starszych panów i panie, po natarczywych dresów i pijaków.
Każdego z powyższych gości, należy jednak obsłużyć według panujących standardów firmy.
Wiadomo – kupujący nasz pan.
Nieważne jak chamski i upierdliwy byłby ów pan klient, konsultant musi mu nieba przychylić.
Każdym możliwym sposobem -  uśmiechem, żarcikiem, zagadaniem, zagwostką.
Czasem po 9 godzinach pracy i uśmiechaniu się non-stop, mam wielką ochotę wstać, palnąć w głowę jednego klienta z drugim i powiedzieć im, żeby poszli precz.
Ów tajony syndrom wściekłości i agresji szczególnie ujawnia się teraz, w sezonie zapisowym.
Siedzimy z dziewczynami średnio po 9/10 godzin codziennie.
Siedzimy i obsługujemy ludzi.
Gdy wracam do domu jestem padnięta, czuję się jak truchło i jedyne o czym myślę to spać.
Nie mam czasu na jedzenie, relaks i myślenie…
Żyję od weekendu do weekendu…
Ot, na to mi się przydał tytuł mgr filologa polskiego…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz