poniedziałek, 25 lipca 2016

Smutno Ci? To może pokochaj siebie!

Żyjemy w czasach, gdzie obecnie wygląd – a nie duszę i piękno wewnętrzne człowieka – stawia się na pierwszy miejscu. To jak się zaprezentujemy wśród znajomych, na imprezie, pracy czy nawet w domu wpływa na ocenę naszej osoby.
Opinia i ocena innych to tylko wierzchołek prowadzący do góry lodowej pełnej kompleksów. Idealna kolega, koleżanka, czy szef nie zamienią się bowiem nagle ciałami z nami, tak aby jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki życie stało się lepsze.  Najważniejsze w tym wszystkim jest to, czy dobrze czujemy się sami ze sobą. Zastanówmy się: ile razy, podczas porannej toalety, spoglądamy w lustro i mówimy pod nosem, coś w stylu: nie no masakra, ale ja wyglądam okropnie…
Brzmi znajomo? Oczywiście, że tak. Statystyki przeprowadzone w ostatnich latach udowadniają, że co druga osoba ma problem z akceptacją siebie. Po takich faktach nie ma co się dziwić, że narodową chorobą Polaków jest depresja, zataczająca coraz szersze koło. A od depresji wiedzie prosta droga do innych przypadłości takich jak alkoholizm, zaburzenia żywieniowe, ataki paniki…
Jak zatem radzić sobie w tym świecie pełnym rekinów krzywdzących opinii, czyhających tylko na to, by ostrymi zębami wgryźć się nam do głowy i sprawić, że poczujemy się gorsi?
Jest na to prosta rada. Niby banalna, niby przerysowana, niby infantylna, ale najskuteczniejsza.
Pokochajmy siebie! Zamiast walczyć i być przeciwko sobie, swemu wyglądowi, charakterowi – pogódźmy się z tym. Zaakceptujmy po prostu to, co w nas jest. I wady i zalety. To one sprawiają przecież, że jesteśmy sobą, jesteśmy oryginalną jednostką, a nie typową Imciową Kowalską w rozciągniętym swetrze, z przypalającym się papierosem w ustach i trwałą ondulacją na głowie, z pięcioma pieskami ciągniętymi na spacer co rano.
Bo dopiero, gdy pokochamy siebie samych, możemy być panami własnego losu. W przeciwnym razie – gramy w sztuce kogoś innego (scenariusz rodziny, szefostwa, znajomych), niczym marionetki pociągane mściwie za sznurki w przypadkowej kolejności… Bez ładu i bez składu.
A tak egzystować chyba nie chcemy.

poniedziałek, 18 lipca 2016

O (anty)niespodziance, czyli tabletki hormonalne nie takie skuteczne…

A. jest z chłopakiem od ok. 3 lat.
Oboje są osobami dość długo pracującymi zawodowo, mają po 28 lat, od ponad roku mieszkają razem.
Zaczęli powoli planować wspólną przyszłość, co prawda na razie bez dzieci, bo „za wcześnie na to i nie ta pora”.
Aby scementować związek postanowili wyjechać na kilka miesięcy za granicę, aby dorobić się nieco.
Przydałoby się kupić własne mieszkanie, auto, czy po prostu trochę odłożyć na ciężkie dni.
Do wyjazdu pozostało naprawdę mało czasu.
Wszystko było zapięte na ostatni guzik.
Pakowanie, planowanie, porozumienie w dotychczasowej pracy o tzw. bezpłatnym urlopie.
Wydawać by się mogło, że nic nie pokrzyżuje ich planów, gdy wtem się okazało, że A. jest w ciąży.
Jak to, co to, pewnie wpadka!
Zdarza się, ludzka rzecz, że czasem zmysły przejmują kontrolę.
Ano w tym wypadku była to istna antykontrola…
Mianowicie, miesiąc przed planowanym wyjazdem zarobkowym, A. zdecydowała przejść się na kurację hormonalną, aby kwestie spontanicznych porywów miłosnych nie ograniczały ją i jej chłopaka podczas zagranicznych eskapad.
Wizyta u pani ginekolog była szybka i bezbolesna – ot A. zbadała, tabletki antykoncepcyjne dobrała, zaleciła regularność w ich przyjmowaniu…
… i tak oto po mniej więcej dwóch tygodniach od zażywania tabletek, podczas pewnego romantycznego wieczoru doszło do zapłodnienia.
Z początku A. nie wierzyła.
Przecież to nie możliwe, przecież tabletki to prawie 99% skuteczności w działaniu!
Dopiero czwarty z rzędu pozytywny test ciążowy i badanie USG potwierdziło, że w przypadku antykoncepcji, u A. ów 1% okazał się być wyjątkiem od reguły.
I tak oto, początkowy wyjazd zarobkowy we dwoje, stał się niespodziewaną podróżą życia rodzinnego z dodatkowym pasażerem, niejako ” na gapę”.

niedziela, 10 lipca 2016

Jak to jest być szefem?

Gdyby ktoś 8 miesięcy temu powiedział mi – nawet w żartach – że będę dyrektorem placówki, gdzie pracuje, bym go niechybnie wyśmiała.
I jak przypomnę sobie teraz ów okres, kiedy tak właśnie myślałam, to jeszcze bardziej mi się uśmiech ciśnie na usta… gdyż właśnie dokładnie 8 miesięcy temu nastąpiła pewna zawodowa zmiana w moim życiu.
Jak to wszystko się stało?
Ano po trzecim dyrektorze w przeciągu trzech lat mojej kariery, na czwartego wybrano… mnie.
I tak oto zostałam szefem.
I to nie z tego, że byłam – zaraz po byłym dyrektorze – osobą w firmie najdłuższą stażem, czy mającą jakieś szczególne zdolności przywódcze.
Zostałam szefem, bo nikt inny nie chciał podjąć się tego ryzyka.
Bo to odpowiedzialność, bo stres, bo nadgodziny, bo zarządzanie, bo HR, rekrutacja, mnóstwo papierologi, rozliczanie, księgowość i pieniądze, i ponad 40 osób, którymi trzeba zarządać.
Czy się nie bałam?
Jasne, że się bałam.
Tylko głupi by trwogi nie czuł.
Ale na równi ze strachem, wiedziałam, wręcz czułam w duchu, że to jest to, że nastał ten właśnie moment na zmianę, której tak bardzo pragnęłam i na którą tak czekałam.
Że Nowy Rok dał mi szansę na sprawdzenie się, na pójście dalej, i że jeśli nie przezwyciężę niepewności i nie zaryzykuję, to zawsze będę tego żałować.
A ja stwierdziłam, a co mi tam, wchodzę w to!
I tak oto od ponad 7 miesięcy jestem sobie szefem.
I zarządzam placówką i mnóstwem ludźmi.
Przeprowadzam rekrutację, rozdzielam obowiązki, wysyłam na urlopy, wydaję zgody/zakazy.
Ganię i chwalę, gdy jest potrzeba.
I powiem Wam, że mi się to strasznie podoba!
Mam zespół młody, mam zespół, który się zna i który mnie wspiera.
I choć czasem nie jest łatwo, bo są sytuacje napięte, gdzie mam ochotę wyć i miotać ogniem i często-gęsto w nocy śnią mi się koszmary i praca, to wiem, że gdybym ponownie miała stanąć przed decyzją czy być czy nie być szefem, to bym zrobiła tak samo, jak 8 miesięcy temu.
W jednej bowiem chwili całe moje życie zmieniło się o 180 stopni.
Z osoby podlegającej komuś, stałam się nagle rządzącą.
Opuściłam swój bezpieczny azyl znanych mi na pamięć obowiązków, w których tkwiłam ponad 3 lata.
I nie żałuję.
Bo na tym właśnie polega życie.
Bo aby do czegoś w życiu dojść należy wyjść poza własną strefę komfortu.