sobota, 23 listopada 2013

Kiedyś, gdy kochałam…

Ostatnio opanowała mnie istna lawina ślubów i zaręczyn moich znajomych z podstawówki, gimnazjum czy liceum.
Co rusz dowiaduję się, że ten czy tamta się zaręczyli, wzięli ślub czy też już mają potomstwo.
Wszystko ładnie pięknie – w końcu taka kolej rzeczy.
Spytacie się, co zatem ze mną?
Czemu mi obcy taki stan?
Gdzie mój mąż, moje dzieci, moja własna rodzina?
A temu, że moje życie uczuciowe było jest i chyba już będzie bardzo skomplikowane. Ciężko mi się bowiem zakochać tak odpowiednio i zabój, do końca życia…
Tak na dobrą sprawę, w swoim 25-letnim żywocie byłam raptem zakochana z jakieś trzy razy. Nie biorę tu pod uwagę miłostki typu zauroczenie, czy zafascynowanie – bo tych było naprawdę sporo.
Mówię o uczuciu. O takim wielkim, głębokim, wspaniałym.
Taki, co to i góry może przenosić.
Moja pierwsza wielka miłość wywodzi się z czasów licealnych – M. Zobaczyłam go na obozie integracyjnym dla pierwszo- i drugoroczniaków, po czym przepadłam. Akurat patrzył kątem oka gdzieś w moją stronę. Wysoki, szczupły, jasnooki szatyn. Długo nie wiedziałam jak się nazywa, jaki jest, jaki ma charakter. Łaziłam i snułam się za nim z kąta w kąt szkolnych korytarzy. Wzdychałam i marzyłam, że zwróci na mnie uwagę. Kochałam go ową wyidealizowaną platoniczną miłością nieśmiałej licealistki. I tak by ten stan błogi trwał w nieskończoność, gdybym którego razu nie stwierdziła – ok, do roboty Kaśka, nic nie wskórasz takim gapieniem się.
I tak oto ośmieliłam się i zagadałam do niego któregoś pięknego dnia w autobusie. O dziwo zagaił, o co mi chodzi i zaczęliśmy rozmawiać. Zauważył mnie. Od tamtej pory gadaliśmy potem często w autobusie, czasem na szkolnych korytarzach. Uśmiechał się do mnie, szukał mnie, zagadywał. Role się zaczynały się powoli odwracać…
Im bardziej on zaczął interesować się mną, tym bardziej ja zaczynałam się wycofywać. Trwało to tak z jakiś rok, po czym skończyło się głuchą ciszą z mojej strony. Ot przeszło mi.
Kolejna miłość to ponownie czasy liceum.
Ostatnia klasa.
Matura…
W akcie desperacji i w trosce o lepszą przyszłość, zapisać się postanowiłam na kurs językowy, przygotowujący do matury rozszerzonej z j. ang. Wchodzę na pierwsze zajęcia, a tu BUM.
Jaki przystojny chłopak tam się czai na rogu. Szatyn, piwne oczy. Wygadany, uśmiechnięty, zadowolony i pewny siebie. Usiadłam oczywiście nieśmiało obok niego i przepadłam. Przegadałam z nim pół zajęć, wymieniliśmy się nr telefonów i gg.
Ową wielką historię miłosną opisałam tu, dokładnie 6 lat temu, na łamach tego bloga.
I tak od słowa do słowa, od zajęć do zajęć zaczęłam się zakochiwać. Historia z K. wydawała się być czymś trwałym…
Ale oczywiście los chciał inaczej, gdyż za bardzo niedługi czas dowiedziałam się, że ów kolega szukał sobie tylko koleżanki. Nie mogliśmy być razem, bo za krótko się znaliśmy i powinniśmy pierwiej wybudować porozumienie między sobą. Co było dalej po tym jakże porażającym wyznaniu?
Cóż, dalej potoczyło się już bardzo szybko – kurs z ang. się skończył, a K. sobie znalazł inną dziewczynę – co nie zmienia faktu, że nadal chciał, bym była jego przyjaciółką.
Ot romantyzm…
I wreszcie ostatnie, wielkie uczucie mające miejsce jakieś trzy lata temu…
Sceneria zgoła inna. Ot wieczorowa, letnia impreza u koleżanki. Żarty, ploteczki i znajomi z okolicy. Jeden szczególnie wpadł mi w oko. Blondyn, zielone oczy, szczupły. Cięty dowcip, bystre spojrzenie. Coś co lubię.
Od razu złapaliśmy kontakt – nie tylko wzrokowy.
Czuć było chemię.
Wielką chemię.
Od tamtej imprezy zaczęliśmy się spotykać. Te dwa miesiące były pewne słitaśności i wielkiego żaru. Jak w piekarniku.
Myślałam ot, swój człowiek…
Ale gdzie tam.
Po tych dwóch miesiącach nagle się dowiedziałam, że on nie ma dla mnie czasu. Zapracowany, zajęty. Nie chce mnie ranić brakiem spotkań. No to co robimy? Rozstajemy się.
Nie mija miesiąc – a tu on i jego nowa dziewczyna. 7 lat młodsza ode mnie.
Miło.
XXX
Z powyższego opisu wszystkich moich wielkich miłości dochodzę powoli do wniosku, że nie warto się zakochiwać. Lepiej być z kimś, kogo się po prostu lubi. Z takiego założenia wychodzę od blisko dwóch lat i nie cierpię. Jestem  z kimś, bo go lubię. Bo się dobrze dogadujemy. Nie ma chemii z mojej strony? No trudno. Coś za coś…
Okrutne mówicie?
Nie sądzę…
Za każdym razem gdy naprawdę kochałam, przejechałam się po tym kimś.
I to mocno. Każda taka sytuacja zostawiła pewną zadrę w pamięci. I w sercu.
Z czasem ta zadra złagodniała,straciła swoją ostrość, ale nie znikła. Zmieniła się w bliznę.
I ta blizna zostanie.
Na zawsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz