wtorek, 26 grudnia 2006

…atmosfera codzienności…

Po 3 świątecznych dniach, nadeszła pora, by znowu zapaśc w miejską rutynę.
Chociaż świeże powietrze, widok kwiatnących, wiosennych kwiatków, oraz aż zadziwiająco bystre promienie słoneczne na działce są niewątpliwie jakimś oderwaniem się od cieplarnianych zaduchów, to jednak marznące ręce i nogi nie są miłym doświadczeniem…
Przynajmniej dla mnie, jako strasznego zmarźlucha.
Ale nie narzekam bynajmniej, że święta spędziliśmy z rodziną 11 km za rodzinnym miastem.
 Ta atmosfera przy skaładaniu jak najbardziej prozaicznych życzeń, powtarzających się nota bene zapewnień corocznych o poprawie nastawienia psychicznego i umysłowego do nauki i pracy, i tak nie uległa zmianie.
 Nadal czuło się obecnośc tego Wigilijnego Ducha…który sprawia, że podczas kolęd łzy wzruszenia same płyną…
I nie ważne ,że rybka była wyjątkowo oścista, i uparcie przeszkadzała nam w konsumpcji jej biologiczna budowa…
…co tam ,że brat zrobił focha na prezenty, co mu nie odpowiadają…
…i że choinka w pewnej chwili miała dziwny nastawienie do pochyłości skośnej…
…nie pomijając wysiadłości kaloryferów grzejniczych…
 
Białe, czy zielone święta…Boże Narodzenie znaczy to samo…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz