W zeszłym tygodniu – bodajże w środę wieczorem – byłam świadkiem wielce groźnego i jakże ścinającego krew w żyłach wydarzenia.
Z początku nic nie zwiastowało takiego feralnego zakończenia dnia.
Ot miły, deszczowy spokojny wieczór.
Z początku nic nie zwiastowało takiego feralnego zakończenia dnia.
Ot miły, deszczowy spokojny wieczór.
Wszystko zmieniło się ni stąd ni zowąd, gdy towarzysząca mi od trzech godzin koleżanka, zmęczona gadaniem o marności świata i plotkowaniem o sensie życia, wyraziła chęć udania na lody do Galerii Łódzkiej. Będąc również spragniona chłodnych, słodkich wrażeń, zgodziłam się na ów niecny dla żołądka plan i z rozkopanej Piotrkowska street poszłyśmy w kierunku Centralu, ku Galerii.
Gdy tak szłyśmy i wymieniałyśmy okolicznościowe uwagi o tym, która wypatrzyła większą dziurę w przebudowanej ulicy, nagle zamarłyśmy z niepokoju. Oto do naszych uszu doszedł straszliwy pisk zatrzymywanych samochodów, charakterystyczne dźwięki karetek pogotowia oraz straży pożarnej. W tej samej chwili – na wysokości pizzeria Centro – zobaczyliśmy przed sobą tłum przepychających się ludzi, którzy wyrażali protest i sprzeciw na widok rozwijanej przed ich oczami taśmy policyjnej.
Armagedon!
Niestety, mimo planów szybciej ucieczki z miejsca zgromadzenia, zostałyśmy przechwycone przez panów milicjantów i zagnane do miejsca zza taśmą.
Na moje pytanie czemu strażnicy miejscy robią ten cały zamęt, pan miły rzekł, że ktoś podłożył tajemniczo wyglądający pakunek pod Urzędem Marszałkowskim – jakieś 100 metrów od miejsca, gdzie był tłum ludzi – i dla własnego bezpieczeństwa należy trzymać się z daleka. I przejścia nie będzie, dopóki ładunek nie zostanie rozbrojony. Czekamy więc na saperów.
Na moje pytanie czemu strażnicy miejscy robią ten cały zamęt, pan miły rzekł, że ktoś podłożył tajemniczo wyglądający pakunek pod Urzędem Marszałkowskim – jakieś 100 metrów od miejsca, gdzie był tłum ludzi – i dla własnego bezpieczeństwa należy trzymać się z daleka. I przejścia nie będzie, dopóki ładunek nie zostanie rozbrojony. Czekamy więc na saperów.
Po tychże słowach przedstawiciela miejskiego nagła cisza zapadła wśród tłumu. Jakaś kobieta rozpłakała się i z boleścią w głosie wyznała, że zostawiła włączony komputer w pracy i to pewnie może podwoić siłę wybuchu. Drugi gość rzekł, że niechybnie rzuci go żona, bowiem umówił się z nią pół godziny temu a tu nie ma przejścia.
Panika, boleść, szeptanie rachunku sumienia i żalu za grzechy.
Co robić, co robić.
Co robić, co robić.
Stoimy, czas mija, deszcz pada, zimno mi w cztery litery.
Odechciało się nam lodów…
Odechciało się nam lodów…
Teraz oby tylko jak najszybciej opuścić miejsce bombowe i bezpiecznie znaleźć się poza zasięgiem ładunku…
I tak oto w złowrogich nastrojach czekaliśmy na saperów około 2 godziny.
Przyjechali w wielkim, tajniackich wozie, zabrali gdzieś ów pakunek i pojechali w siną dal – otoczeni korowodem policji, karetek i strażaków, aby go gdzieś zdetonować.
Po tym zdarzeniu przejście zostało odblokowane i można było bezpiecznie iść dalej…
Przyjechali w wielkim, tajniackich wozie, zabrali gdzieś ów pakunek i pojechali w siną dal – otoczeni korowodem policji, karetek i strażaków, aby go gdzieś zdetonować.
Po tym zdarzeniu przejście zostało odblokowane i można było bezpiecznie iść dalej…
Następnego dnia okazało się, że w pakunku były… książki a nie bomba.
Nie mniej jednak przeżyte chwile grozy sprawiły, że poczułam się przez chwilę jak bohaterka jakiegoś filmu sensacyjnego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz